Poprzedni temat «» Następny temat
Lord Voldemort - droga do władzy nad światem
Autor Wiadomość
Ascara 





Wiek: 29
Dołączyła: 27 Lip 2015
Posty: 1526
Wysłany: 2015-09-05, 18:09   Lord Voldemort - droga do władzy nad światem

Jeśli musisz prosić, nigdy się nie dowiesz. Jeśli wiesz… Po prostu poproś.

♠♠♠

Każdy pewnie zna treść książek J. K. Rowling o Harrym Potterze, ale ta znajomość nie będzie bardzo przydatna w zrozumieniu treści opowiadania. Dlaczego? Otóż cofniemy się lata wstecz, dalej nawet niż okres, w którym Voldemort był na szczycie – sięgniemy tam, gdzie wszystko się zaczęło…

♠♠♠

Nieco uwag technicznych:

1) Ze względu na dość dużą ilość zajęć, nie jestem w stanie zagwarantować regularności wpisów, jednak postaram się, ażeby pojawiały się jak najczęściej.

2) Bardzo proszę o komentowanie, przy czym niekoniecznie o słodzenie. Nic nie uskrzydla weny piszącego lepiej, niż namacalne potwierdzenie tego, że ktoś poświęcił tę chwilkę, aby przeczytać jego wypociny. Krytyka również jest w stanie uczynić wiele dobrego, oczywiście jeżeli jest konstruktywna, tak więc podkreślam, że nie chodzi mi wyłącznie o to, aby móc poczytać, jaki mój tekst jest fajny i poczuć się taką super. Oczywiście jeżeli ktoś widzi to opowiadanie w samych superlatywach, również chętnie (może jeszcze chętniej) o tym przeczytam!

3) Witam serdecznie i zapraszam do naszej wspólnej przygody. Nie piszę przecież dla siebie, piszę dla czytelników.

4) Mam tego już prolog i trzy rozdziały, ale na razie wrzucę wyłącznie prolog, bo może nie zechcecie tego czytać. :D Nie oceniajcie tego zbyt surowo, bowiem jest sprzed roku, kiedy dopiero zaczynałam bawić się w regularnie pisanie. ;)


Prolog: Tam, gdzie wszystko się zaczęło

Jedenastoletni Tom Marvolo Riddle siedział po turecku na łóżku w swoim pokoju. Miał zamknięte oczy, znajdując się w tej chwili daleko od tego miejsca i podróżując po sobie tylko znanych zakątkach świata wyobraźni.
Coś huknęło, a następstwem tego niespodziewanego dźwięku był głośny, dziecięcy wrzask, przechodzący w ryk. Riddle otworzył oczy, z trudem powstrzymując przepełniającą go irytację, bo i gdzie by ją wyładował? A był już tak blisko odnalezienia odpowiedzi na nurtujące go pytanie, którego nawet nie znał. To może brzmieć absurdalnie, ale nie dla Toma. Świat wyobraźni był jedynym światem, do którego istotnie przynależał. Już dawno zrozumiał, że jest znacznie odmienny, niż inne dzieci, a miał możliwość dokładnego porównania ze względu na to, że z wieloma miał do czynienia. Mieszkał bowiem w sierocińcu.
Przez wiele lat nie znał wszystkich szczegółów wydarzeń, które do tego doprowadziły. Wiedział tylko tyle, że w tym budynku się urodził, tutaj również tuż po porodzie zmarła jego matka. Na temat ojca nie miał żadnych wiadomości, tak, iż pewnie i on nie żył. Wyglądało więc na to, że mały Tom Riddle był na świecie zupełnie sam. Jego światopogląd zmienił się nieco pewnego wieczora, gdy szedł do toalety. Po drodze mijał uchylone drzwi pokoju opiekunek, przez które dotarły do niego strzępy rozmowy. Mimo, iż wiedział, że to nieładnie, zatrzymał się, ażeby posłuchać.
„Tak, masz rację, to bardzo specyficzne dziecko… Jest niby uprzejmy i spokojny, a jednak budzi jakieś dziwne emocje, w jakiś sposób może nawet się go boję? Wiesz, z nim zawsze coś było nie tak. Wyobrażasz sobie, że on niemal nigdy nie płakał? Nawet jako noworodek. Nigdy wcześniej ani później nie widziałam tak cichego dzieciaka, a przecież pracuję tu już kilkanaście lat!”
Tom poznał tę kobietę po głosie. Była to pani Cole, jego opiekunka. Dziwne i wcale nie przyjemne przeczucie mówiło mu, że wie, o kim się wypowiadała.
„Ale to nieźle, bo wie pani, psze pani, jakie niektóre potrafią być płaczliwe… A więc mówi pani, psze pani, że on tutaj się urodził? A jego matka, jaka była, psze pani?”
I ten głos chłopiec bez problemu rozpoznał. To była Marta, jedna z pracownic sierocińca Wool’s. Nie znał jej jednak zbyt dobrze.
„Ciężko powiedzieć, kiedy tutaj dotarła była już w trakcie akcji porodowej, no to przecież nie było czasu ani okoliczności na rozmowę. Do tego to był Sylwester. Jak już urodziła, to wykrztusiła tylko, że ma nadzieję, że jest podobny do swojego taty. Swoją drogą całkiem słusznie, bo daleko jej do piękności było, tak między nami mówiąc. No, tego… O czym to ja… A! No i powiedziała jeszcze, że dziecko ma mieć na nazwisko Riddle a imiona po własnym oraz jej ojcu: Tom Marvolo. I tyle. Umarła, a dzieciak został u nas. Niewiele mogę więcej o niej powiedzieć, jedynie tyle, że ubrana była jak żebraczka, a więc pewnie trochę włóczyła się po Londynie, zanim wreszcie do nas dotarła.”
„To trochu smutne, psze pani…”
„Ano smutne, zwłaszcza, jak wziąć pod uwagę, że nikt nigdy się nim nie zainteresował, nie pytał o niego. Żaden Riddle ani nawet ktokolwiek inny nigdy się tutaj nie pojawił. Pewnie nie ma żadnej rodziny”.
Nie mógł słuchać dalej, potrzeba była zbyt silna, zresztą chyba usłyszał już dość. To może zabrzmieć dziwnie, ale w jakiś sposób miał żal do matki o to, że umarła. Pozostawiła go samego, a rodzice nie powinni opuszczać dzieci. Powinni się nimi opiekować. Prawdopodobnie właśnie wówczas serce Toma przebiła pierwsza igła chłodu, nakazując mu zapamiętać, aby nigdy nikomu nie ufał, bo ludzie odchodzą. Nawet wtedy, kiedy są potrzebni, a może zwłaszcza wtedy?
Pamiętał jeszcze, że kiedy dotarł wówczas wreszcie do łazienki, uważnie przejrzał się w lustrze. Zastanawiał się, czy spełniło się ostatnie życzenie jego matki: aby był podobny do swojego ojca. Sądząc po słowach pani Cole, mama nie była zbyt ładna, on natomiast wydawał się sobie dość przystojnym, więc może… Chyba, że popadał w nieuzasadniony narcyzm? Postanowił przyjrzeć się sobie dokładnie i obiektywnie. Nieco opadające na czoło czarne, gęste włosy, duże ciemnobrązowe oczy, okolone wieńcem długich, czarnych rzęs i pełne usta. Nie wyglądał źle, tak przynajmniej sądził. Może podobnie wyglądał jego tata?

- Zobaczcie, Riddle czyta książkę! – krzyczał czternastoletni Billy Stubbs, wyrwawszy z bladych i szczupłych dłoni Toma jakiś kryminał, do którego dobrał się ostatnio w bibliotece sierocińca.
- Oddaj – warknął chłopiec, patrząc na Billy’ego z pogardą, odrzucając tym samym swoją maskę bezbrzeżnego spokoju.
Miał delikatny, wysoki i dźwięczny głos, który przepojony był nutą chłodu, niekoniecznie związaną z aktualnymi zdarzeniami – była w nim obecna zawsze.
- A bo co? – zaśmiał się Stubbs, przerzucając sobie książkę z jednej ręki do drugiej.
Spora grupka dzieciaków przyglądała się tej konfrontacji z rozbawieniem. Tryumf nad Riddle’m, do kogokolwiek by nie należał, zdawał się być czymś zupełnie wyczekiwanym, był on bowiem ze względu na swój dziwny spokój i pragnienie samotności w jakiś sposób wyobcowany, a w związku z tym nielubiany. Inne dzieci traktowały go jak po prostu dziwaka, zaś Stubbs, nawet jako chuligan, był kimś znacznie łatwiejszym do usystematyzowania, a tym samym i zaakceptowania.
- Bo oddaj – powtórzył Riddle, patrząc prosto w jego oczy. Nie krzyczał, mówił z jakimś dziwnym naciskiem, a jego cichy głos skojarzył się obserwatorom w dziwny sposób z sykiem rozwścieczonego węża.
Zanim Stubbs zdążył w jakikolwiek sposób odpowiedzieć, księga sama wyrwała się z jego ręki, lądując w wyciągniętej dłoni Riddle’a, który natychmiast złapał ją i pobiegł do swojego pokoju, w którym zamknął się od środka. Usiadł na łóżku po turecku, jak to miał w zwyczaju, do piersi przyciskając swój kryminał. Nie do końca rozumiał to, co się stało, chociaż nie była to pierwsza tego typu sytuacja w jego życiu. Już niejednokrotnie dostrzegał, że dzieją się wokół niego dziwne, intrygujące, ale i niepokojące rzeczy. Teraz do tego przedmioty zaczynają fruwać. Próbował przekonać samego siebie, że Stubbs rzucił mu tę książkę, jednakże widział przecież, że było inaczej. Ale Stubbs… Cokolwiek nie wydarzyło się później, najpierw go upokorzył. A na to Tom Riddle nie może pozwolić.
Następnego dnia rano po całym sierocińcu poniósł się wrzask pani Cole. Rozbudzony Riddle usiadł na łóżku, trąc oczy. Zegar na jego ścianie wskazywał ósmą rano, a więc nie musiał jeszcze wstawać, przecież były wakacje i nie było konieczności chodzenia do szkoły. Wyszedł z pokoju, ziewając, aby przekonać się, jaka była przyczyna porannego zamieszania, zwłaszcza, że po korytarzu niosły się już kolejne piski, nieco cieńsze, a więc wydawane przez dzieciaki. Kilka sekund później zamarł w bezruchu, patrząc na bezwładne ciało królika, który, najwyraźniej powieszony, zwisał z ukośnej belki pod dachem. Było to ukochane zwierzątko Billy’ego. Riddle nie potrafił powstrzymać uśmiechu satysfakcji, nim powrócił do swojego pokoju. Nie zrobił tego, a jednak czuł, że było to z nim związane. Zupełnie jakby ten królik sam powiesił się, by ukarać swego właściciela za to, jak uprzedniego dnia potraktował Riddle’a.

Było pochmurno i zimno. Ten dzień nie nadawał się nawet w najmniejszym stopniu do tego, ażeby udać się nad morze, co jednak nie przeszkodziło pani Cole wywieźć tam swoich podopiecznych. Dzieciaki wysypały się ze zdezelowanego autobusu (Riddle wyszedł z niego spokojnie i z gracją), po czym powciskały ręce do kieszeni znoszonych bluz z firmowym nadrukiem sierocińca, aby chociaż je ochronić nieco przed chłodem i ostrym wiatrem. Pani Cole zabrała się za rozpalanie ogniska, w którym mieli później upiec sobie kiełbaski. Riddle jednak uznał siedzenie w kółeczku i śpiewanie ogniskowych piosenek nad pieczoną kiełbaską za będące nieco poniżej jego godności, toteż zdecydował się przespacerować. Odłączył się od grupy chyłkiem, nieświadom, że dwójka dzieciaków postanowi go śledzić. Przysiadł na kamieniu, przyglądając się ukrytemu w zaroślach sporemu wężowi. Nigdy nie bał się żadnych zwierząt, toteż zsunął się z głazu, podchodząc nieco bliżej, na tyle jednak, aby zachować bezpieczną odległość. Nie miał zamiaru umierać.
- Pewnie chciałbyś wygrzewać się w słońcu, co? Nie odpowiada ci taka pogoda – mruknął Riddle, przyglądając się gadowi.
Ten w odpowiedzi uniósł głowę, jakby badając uważnie chłopca, niejako chcąc przejrzeć jego intencje. Wysunął rozdwojony język z sykiem, który przeszedł nagle w zupełnie zrozumiałe dla Toma słowa:
- Oj, żebyś wiedział…
Nie był zaskoczony. Nie po raz pierwszy rozmawiał z wężem, zrzucał to jednak na jakiś rodzaj… Hm. Już schorzenia, czy jeszcze bujności wyobraźni? Tego nie mógł być pewny. Jakkolwiek by nie było, nie sądził, że dzieje się to naprawdę. Dziwiło go jedynie, że dotyczy to tylko węży. Dlaczego nie potrafi wyobrazić sobie, że rozmawia z chociażby kotem?
- Mnie też jest zimno – oznajmił wężowi ze spokojem.
- No, ja cię raczej nie ogrzeję – odrzekł gad, jakby z nutką ironii.
Riddle uśmiechnął się pod nosem w typowy dla siebie nieco drwiący sposób. Musi zacząć szanować swoją wyobraźnię, nie sądził bowiem, że jest aż tak kreatywny. Przechylił głowę na bok, przyglądając się w dalszym ciągu gadowi. Już otworzył usta, aby coś do niego powiedzieć, kiedy do jego uszu dotarły przytłumione śmiechy. Odwrócił się błyskawicznie, dostrzegając Amy Benson i Dennisa Bishopa, dwoje dzieci z jego sierocińca. Zmrużył oczy, odczuwając ogarniającą go irytację na myśl o tym, że ktoś ośmielił się go śledzić, a już w ogóle, że wyśmiali jego rozmówcę.
- Czego tu chcecie? – spytał nieprzyjaźnie.
- A ty? Masz prawo tutaj być dokładnie tak samo, jak my – oznajmił Dennis z satysfakcją, bo wiedział, że ma rację.
Żeby sprostować – żadne z nich nie miało takiego prawa. Pani Cole dostanie apopleksji, kiedy zorientuje się, że oddalili się odd grupy. Tym, co ich jednak różniło, były specyficzne zdolności Toma, który potrafił wyjść cało z każdych opresji. Oni zaś wręcz pachnieli na odległość swoją zwyczajnością. Riddle mógłby przysiąc, że żadne z nich nigdy nie nawiązało przyjemnej konwersacji z wężem.
Amy wydawała się nieco zmieszana tym, że została przyłapana, ale Dennis patrzył na niego hardo z rozbawieniem wymalowanym na pucołowatej twarzy. Ich spojrzenia spotkały się i wówczas Tom usłyszał jego wyraźne słowa: „Ciekawe, co ten dziwak znowu kombinuje?”, mimo, iż był pewny, że ten nie otworzył ust. Był przez moment nieco zbity z tropu, a oczy nieco mu się powiększyły, ale szybko przybrał z powrotem nieprzenikniony wyraz twarzy, jaki był u niego czymś w rodzaju standardu, po czym spojrzał prosto w niebieskie oczy Amy, tym razem wiedząc, czego w nich poszukuje. „Nie powinniśmy za nim iść, wścieknie się, przecież on jest taki dziwny, nie wiadomo, co teraz zrobi…”. Jakkolwiek szalona nie byłaby ta idea, Tom Riddle był przekonany, że właśnie czytał w ich myślach. To przecież pokręcone!
- Skoro tak bardzo chcieliście mi towarzyszyć, to może pójdziecie ze mną i dalej? – zaproponował pogodnie, patrząc na nich, unikając jednak dokładnego spojrzenia w ich oczy. Chciał sprawdzić, czy to działa również w ten sposób, ale nie.
- Pewnie! – powiedział ochoczo Dennis, z radością myśląc o jakiejkolwiek przygodzie, chociaż Amy pozostała niezdecydowana.
Uznała jednak, że woli pójść z dwójką chłopców ku nieznanemu, niż powracać ku grupie w samotności, toteż powlekła się za nimi niepewnie. Odczuwała przy tym ogromną ulgą, że Riddle nie próbował zmieszać ich z ziemią za to, że odważyli się za nim pójść. Widocznie był mniej porywczy i niezrównoważony, niż głosiły plotki na jego temat, które mnożyły się w sierocińcu w zatrważającym tempie.
- Wiesz, gdzie idziesz? – zapytał Dennis, podekscytowany faktem, że zapuszcza się w nieznane, do tego w towarzystwie nieco ekscentrycznego kolegi, którego dotychczas unikał jak ognia.
- Oczywiście – odrzekł spokojnie Riddle. Nie rozwinął jednak tej myśli. Nigdy nie czuł potrzeby, a może przede wszystkim nie lubił się tłumaczyć, zwłaszcza że zawsze chodził swoimi własnymi ścieżkami.
Kilkanaście minut później dotarli do punktu docelowego wyprawy, a może, żeby być ścisłym, w jego pobliże. Stanęli na krawędzi skalnego klifu znajdującego się nad burzliwym morzem. Amy spojrzała w dół i natychmiast zbladła, a może nawet nieco pozieleniała na twarzy: do morza musiało być z 200 metrów w linii prostej w dół, a oddzielały ich od niego wyłącznie pojedyncze półki skalne!
- Wow! – wyrwało się Dennisowi. – Nie wiedziałem, że lubisz takie widoki – powiedział, nagle zafascynowany tym dziwakiem.
- Widoki? – powtórzył chłodno Riddle, unosząc prawą brew nieco do góry. – Widoki nie mają dla mnie znaczenia, po prostu chcę spenetrować jaskinię. Już kilka razy się do niej przymierzałem, a w towarzystwie raźniej – oznajmił spokojnie.
- Jaką jaskinię? – zapytała zszokowana Amy, która odzyskała już nieco zdolność posługiwania się ludzką mową.
- Tamtą oczywiście – wskazał Riddle z bezbrzeżnym spokojem.
Benson i Bishop podążyli wzrokiem za jego długim i szczupłym palcem wskazującym. Teraz oboje byli już śmiertelnie bladzi, bowiem wskazana przez niego pieczara znajdowała się tuż nad taflą morskiej wody, nieco w bok od nich, tam, gdzie klif zataczał coś w rodzaju łuku, tak, iż dobrze ją stąd dostrzegali.
- Jak ty masz zamiar tam zejść? – zapytał sceptycznie Toma Dennis. Amy znów straciła władzę nad językiem.
- Zejść? – znów powtórzył czarnowłosy chłopiec, uśmiechając się ironicznie. – Ależ ja tam nie chcę schodzić.
- Więc jak…
Zanim Dennis poprawnie sformułował pytanie, poczuł, że ktoś łapie go za rękę. Riddle zrobił to samo z Amy, a potem pociągnął ich ku krawędzi klifu. Nim zdążyli się zorientować, spadali już w dół – oni krzyczący, Tom w milczeniu, z drwiącym uśmiechem plączącym się na ustach. Chwilę później ich stopy dotknęły najniższej półki skalnej, na której stopy obmywała im lodowata morska woda, ku zaskoczeniu dwójki towarzyszów Riddle’a nie zmienili się jednak w krwawą, płaską plamę. Opadli miękko i byli cali i zdrowi. Riddle, w przeciwieństwie do nich, zdawał się nie być nawet w najmniejszym stopniu zaskoczony tym faktem.
- Chodźcie, trzeba kawałek przepłynąć – pospieszył ich.
O ile lot był traumatyczny, o tyle trwał przynajmniej krótko, zaś przymusowa kąpiel, konieczna, aby dopłynąć do jaskini, zajęła im około piętnastu minut. Po tym czasie wyszli z wody, drżąc z zimna. Ta „przyjemność” nie ominęła nawet Toma.
- Czujecie to? Ta atmosfera – wyszeptał podekscytowany, najwyraźniej nie interesując się za bardzo swoimi drżącymi kończynami.
- Nic nie czuję, chcę do domu! – wykrztusiła Amy.
- Nazywasz domem ten zapyziały sierociniec? – zapytał Riddle, nagle się zatrzymując.
Odwrócił się, aby popatrzeć na nią uważnie, tym razem jednak nie w celu przejrzenia zawartości jej umysłu. Chyba po raz pierwszy natrafił na coś, co prawdziwie nim wstrząsnęło i były to właśnie jej słowa. Wiedział, czym był prawdziwy dom. Widział czasami takie miejsca w telewizji, czytał o nich w książkach. Budynek, w którym mieszkają szczęśliwi ludzie, małżeństwo oraz ich dzieci, z reguły dwójka bądź trójka. Tak sobie to kojarzył i wyobrażał. Uważał, że określenie tym magicznym słowem zapyziałego i śmierdzącego sierocińca prawdziwie mu urąga. Może Amy też doszła do tego wniosku, a może po prostu przestraszyła się, że wybuchnie, bo jedynie wzruszyła ramionami, a jej mina sugerowała, że chętnie cofnęłaby swoje poprzednie słowa.
- Nie czujesz? – powtórzył po niej Riddle, puszczając kwestię domu wspaniałomyślnie w niepamięć. – Przecież wyraźnie można odczuć, że to nie jest zwyczajne miejsce. Jest przesączone… Nie wiem, czymś w rodzaju magii. Może kiedyś tutaj zamieszkam – dodał ironicznie. – Jakkolwiek, czuję, że będzie ona w jakiś sposób ze mną związana. Chodźcie dalej.
Penetracja jaskini zajęła im kolejną godzinę, w trakcie której Benson i Bishop coraz mocniej marudzili. Byłoby pewnie tego czasu więcej, gdyby nie natrafili na przeszkodę w postaci podziemnego jeziora, które uniemożliwiło im dalszą wędrówkę. Swoją drogą Amy niemal by do niego wpadła, gdyby Riddle nie oświetlił jej zawczasu gruntu pod nogami latarką, którą przytomnie zabrał z sierocińca, świadom, na jaką eskapadę chce się wybrać.
Kiedy już mieli z niej wychodzić, cierpliwość towarzyszów Toma zaczęła się wyczerpywać. Byli zmarznięci, głodni i przestraszeni. Wreszcie Amy nie wytrzymała, krzycząc na niego, że jest niezrównoważony i że o wszystkim dowie się pani Cole, a on przez tydzień nie będzie dostawał kolacji – tego typu kary często były stosowane w sierocińcu Wool’s. Dennis zaczął jej wtórować, określając Toma niezrównoważonym kretynem. Riddle nie kontrolował siebie, nie wiedział, co i jak się stało. Fakty były takie: zarówno Amy jak i Dennis upadli, krzycząc i wyjąc z bólu, on zaś zaciskał mocno ręce w pięści, usiłując powstrzymać napad furii, jednak okazało się, że to zadanie go przerosło. Uspokoił się dopiero po dwóch-trzech minutach, kiedy dzieciaki niemal odeszły już od zmysłów z bólu i przerażenia. Spojrzał na nie, odrobinę wstrząśnięty.
- Amy? Dennis? – szepnął, jednak oni nie zareagowali, leżąc twarzami do kamiennego podłoża jaskini i drżąc.
Sam nie wiedział, co im zrobił i w jaki sposób, nie mógł jednak dłużej się oszukiwać i wmawiać sobie, że to nie on, bądź, że to tylko wyobraźnia. Roztrzęsione, obolałe dzieci były idealnym dowodem na to, że wokół niego działo się coś złego. Szkoda tylko, że ciągle nie wiedział i nie znał sposobu na ustalenie tego, co to było.
_________________
Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze
Na próżno czekały na słońca oblicze...
(...)
Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...

~ L. Staff
 
 
Pierdomenico 





Wiek: 35
Dołączyła: 15 Lip 2015
Posty: 6547
Skąd: Vinewood Hills
Wysłany: 2015-09-05, 19:45   

To jest wspaniałe! :love: Początek może troszkę szyk wyrazów w zdaniach mi nie odpowiadał i te nagłe przeskoki ale potem jest znacznie lepiej! Czuć klimat, mroczny klimat, widziałam twarz młodego Toma jak mówi te kwestie z tym swoim specyficznym uśmieszkiem na twarzy :D Zupełnie jakbym czytała zamiast pierwszej części Harrego, pierwszą część Voldemorta :) Chętnie przeczytam więcej bo bardzo mnie zainteresowało :)
_________________

Wśród gości na kolacji jest fotograf. Gospodyni mówi:
- Robi Pan świetne zdjęcia! Musi mieć Pan drogi aparat!
Gość odchrząknął tylko. Wychodząc rzekł całując Gospodynie w rękę:
- Wybornie Pani gotuje! Musi mieć Pani drogie garnki!
 
 
Ascara 





Wiek: 29
Dołączyła: 27 Lip 2015
Posty: 1526
Wysłany: 2015-09-05, 19:58   

Pierdomenico napisał/a:
To jest wspaniałe!

:kwiatek:
Bardzo mi miło <3

Ze stylistyką miałam jeszcze wtedy sporo problemów, teraz jest dużo lepiej - przynajmniej moim skromnym zdaniem. Dziękuję, bo usłyszeć, że dobrze oddaję klimat w kontekście tego typu opowieści to jak otrzymać największy w świecie komplement. :)

Jeżeli naprawdę chcesz czytać dalej, jak mogłabym Ci tego zabronić. W końcu jeszcze mam tego trochę w zapasie. :D

Rozdział 1: Ulica Pokątna

♠ Pozwolę sobie ominąć scenę rozmowy Riddle’a z Dumbledorem. Można ją odnaleźć w książce „Harry Potter i Książę Półkrwi” autorstwa J. K. Rowling na stronach: 291-299.

Był to wyjątkowo ponury poniedziałek, nawet to jednak nie było w stanie stłumić ogromnej radości Toma Riddle’a. Wstał dzisiaj tak wcześnie, jak chyba jeszcze nigdy, po czym założył swoje najlepsze ubrania, uprzednio przeliczywszy jeszcze dwukrotnie zawartość sakiewki, która teraz spoczywała bezpiecznie ukryta pod obluzowaną deską podłogi. Nadszedł wreszcie dzień, w którym miał odwiedzić ulicę Pokątną, czego dotychczas nie zrobił, bo przeszkodził mu weekend, a nie chciał wybierać się na drugi koniec Londynu bez pewności, że nie zastanie sklepów zamkniętych.
Wiedział, że nie może wyjść z sierocińca przed śniadaniem, oczywiście wychodząc z założenia, iż nie chce dostać szlabanu na jakiekolwiek kolejne wyjścia. Mimo ogarniającego go podniecenia udał się więc na stołówkę, gdzie znalazł się jako pierwszy. Inne dzieciaki najwyraźniej jeszcze grzecznie spały, korzystając z tego, że trwały wakacje. Wziął z rąk kucharki talerz z owsianką, po czym usiadł z nią przy jednym ze stolików.

Wspomniany przez profesora Dumbledore’a Dziurawy Kocioł wyglądał dość niepozornie, był to niewielki i obskurny pub. Toma nieco zaskoczyło to, że chodzący po ulicy mugole nie zwracają na niego większej uwagi, w przeciwieństwie do znajdujących się obok księgarni oraz sklepu z płytami gramofonowymi, ale przypomniał sobie, że profesor uprzedził go, iż to miejsce jest dla osobników niemagicznych niewidoczne. Odczuwając wielką wagę tej sytuacji, zupełnie jakby ten pub był jakąś magiczną granicą między starym światem, do którego nie przynależał, a nowym, który dopiero się dla niego otwierał, nacisnął klamkę.
Wnętrze pubu było równie ponure jak jego obudowa zewnętrzna, poza tym na pewno nie można go było określić mianem schludnego. Tom wszedł powoli, nie potrafiąc powstrzymać odruchu dzikiego rozglądania się. Nie było tutaj wielu osób, aczkolwiek mogło to wynikać z wczesnej pory – mało kto przecież rozpoczyna picie przed dziewiątą. Jakaś staruszka w kącie popijała napój, który wyglądał na zwykłą whisky, co jednak nie uzasadniało tego, że po każdym łyku z jej uszu biły kłęby pary. Siedzący dwa stoliki dalej trzej mężczyźni zdawali się natomiast w ogóle nie pamiętać o swoich szklankach wypełnionych przezroczystym płynem, który raczej nie był wodą, kompletnie pogrążeni w rozmowie.
- Mały! – warknął mężczyzna, który stał za barem. Był on łysy, bezzębny i nieco pomarszczony, do tego miał ogromnego garba. – Czego tu chcesz? – zapytał nieprzyjaźnie.
- Dzień dobry – odezwał się Riddle swoim wysokim, delikatnym głosem, umiejętnie tuszując typową dla niego nutkę chłodu. – Pan to zapewne barman Tom? – spytał grzecznie, po czym, nie czekając na odpowiedź, dodał. – Chcę dostać się na ulicę Pokątną.
- Na Pokątną! – powtórzył barman nieco skrzekliwie, uważnie mu się przyglądając, jakby chciał o coś zapytać. – No to idź! – mruknął, decydując się jednak w nic nie wnikać.
Riddle opuścił ponure wnętrze pubu tylnymi drzwiami, wychodząc na podwórze i podchodząc do ceglanej ściany. Zapamiętał dokładnie instrukcje, jakie podał mu profesor Dumbledore. Miał odnaleźć charakterystyczną rysę w kształcie błyskawicy na jednym ze śmietników, następnie odliczyć od górnej krawędzi śmietnika trzy cegły tuż nad nią i przesunąć się o dwie w prawo, w ostatnią z cegieł trzykrotnie pukając ręką. Kiedy wykonał to zadanie, cegła, w którą uderzył przesunęła się, obracając. To samo dotyczyło innych. Chwilę później stał już przed pokaźną dziurą w murze, przez którą miał widok na brukowaną ulicę.
Na chwilę zaparło mu dech, a serce zaczęło bić mu dwa razy mocniej. A więc to wszystko prawda, Albus Dumbledore nie był kłamcą ani wariatem. On, zwykły sierota, był czarodziejem i właśnie znajdował się w osłoniętej przed wścibskim wzrokiem mugoli magicznej części Londynu. Przeszedł pod kamiennym łukiem, czując, że nogi ma jak z waty.
Ze wszystkich stron rzucały mu się w oczy kolorowe plakaty i drewniane szyldy z nazwami sklepów, perfekcyjnie komponujące się z wyraźnie starymi ceglanymi i kamiennymi budynkami. Najbliżej niego był jakiś niewielki sklep, przed którym stało mnóstwo kociołków o różnych rozmiarach, najwyraźniej wykonanych z różnych materiałów. Widniał na nim szyld z napisem: „KOTŁY — WSZYSTKIE ROZMIARY — MIEDZIANE, MOSIĘŻNE. CYNOWE. SREBRNE — SAMOMIESZALNE — SKŁADANE”. Pozwalając racjonalnej części swej duszy przezwyciężyć narastającą ekscytację, zerknął na swoją listę. Według niej miał kupić cynowy kociołek rozmiaru 2. Cóż, pewnie niewygodnie będzie biegać z takim sprzętem po pozostałych sklepach, a więc wróci tu później.
Ruszył dalej, uważnie się rozglądając, chcąc zarazem obejrzeć wszystko i uchwycić te miejsca, w których kupi potrzebne mu towary. Przy okazji przyglądał się również biegającym za różnymi sprawunkami ludziom, którzy mijali go w pośpiechu. Jakieś dwie czarownice kłóciły się pod jednym ze sklepów, który, jak głosił napis, specjalizował się w sprzedaży używanych podręczników w dobrych cenach. Najwyraźniej obie upatrzyły sobie ostatni egzemplarz książki w tym samym momencie i żadna nie chciała oddać drugiej pierwszeństwa.
W pewnym momencie rzucił mu się w oczy okazały, wyraźnie większy od innych, śnieżnobiały budynek, na którym znajdował się pozłacany napis: „BANK GRINGOTTA”. Podszedł bliżej, aby przyjrzeć mu się uważniej i wówczas dostrzegł ozdobny napis na drzwiach, najwyraźniej wykonanych z brązu.
„Wejdź tu, przybyszu, lecz pomnij na los,
Tych, którzy dybią na cudzy trzos.
Bo ci, którzy biorą, co nie jest ich,
Wnet pożałują żądz niskich swych.
Więc jeśli wchodzisz, by zwiedzić loch
I wykraść złoto, obrócisz się w proch.
Złodzieju, strzeż się, usłyszałeś dzwon
Co ci zwiastuje pewny, szybki zgon.
Jeśli zagarniesz cudzy trzos
Znajdziesz nie złoto, lecz marny los. ” *
Uśmiechnął się pod nosem po przeczytaniu tych słów. Cóż, nie miał żadnych kosztowności, kraść ich również nie zamierzał, a więc odszedł od banku, nie mogąc jednak powstrzymać się od kilkukrotnego obejrzenia się w jego kierunku. Ten potężny budynek pośród małych, nieco bajkowych sklepików robił ogromne wrażenie, nawet na skrytym Riddle’u. Wreszcie jednak pozostał on tak daleko w tyle, że schował się za dużo niższymi daszkami sklepów. Tom spojrzał na swoją listę, po raz kolejny przebiegając uważnym spojrzeniem jej wersy. Przez moment zastanawiał się, gdzie powinien pójść najpierw, jednak zaraz wydało mu się to oczywiste. Różdżka. To ona budziła w nim największą ekscytację, ale i pożądanie. Zacznie od zakupu różdżki.
W odnalezieniu właściwego sklepu pomógł mu łuszczący się napis nad drzwiami jednego z budynków, głoszący: „OLLIVANDEROWIE - WYTWÓRCY NAJLEPSZYCH RÓŻDŻEK OD 382 R. PRZED NASZĄ ERĄ”, skierował się więc ku niemu. Dodatkową wskazówką były wyblakłe poduszki, znajdujące się na wystawie, na których leżały różne różdżki: krótsze i dłuższe, grubsze i cieńsze, bardziej lub mniej ozdobione. Przekroczył próg, znajdując się w niewielkim, nieco dusznym wnętrzu, a gdzieś w oddali zabrzmiał dźwięk dzwoneczka.
- Dzień dobry – powiedział głośno i wyraźnie Tom, jednak nic poza tym nie zmąciło panującej w sklepie ciszy.
Może nikogo tu nie ma? Nie, to niemożliwe, nikt nie zostawiłby bez nadzoru sklepu pełnego różdżek. Różdżki… Serce Toma po raz kolejny zabiło znacznie żywiej. Rozejrzał się wokół. Sklep zdawał się być zupełnie pusty, nie było tutaj niczego poza jednym drewnianym krzesłem oraz pudłami, najpewniej zawierającymi różdżki, których stosy wznosiły się aż po sufit. Zapach, który unosił się w powietrzu, był dość charakterystyczny, skojarzył się Tomowi ze starą biblioteką, taką, do której nikt od dawna nie zaglądał. Może przyczyną były kartony, w których spoczywały różdżki. Wyjął z pokaźnego stosu jeden z nich (kilka innych w tym momencie poprzesuwało się lub przynajmniej niebezpiecznie zachybotało) i otworzył go, przyglądając się czemuś, co dla przeciętnego mugola musiało być bezużytecznym drewnianym patyczkiem. Jemu jednak leżąca tam różdżka wydała się niesamowicie piękna. Wziął ją do ręki i wówczas poczuł w całej kończynie coś w stylu ciepłego prądu. Nie zastanawiając się nad tym machnął różdżką, z której posypały się iskry. Odruchowo odskoczył, patrząc na swoją rękę z przerażeniem i rozglądając się dziko – był wychowany w mugolskich warunkach, tak więc obawiał się pożaru, który mógłby strawić te kartonowe pudła i zawarte w nich magiczne artefakty.
- Niebywałe – usłyszał nagle, ale udało mu się nie podskoczyć. Spojrzał w kierunku głosu. Stał tam siwowłosy staruszek, najwyraźniej pan Ollivander, przyglądający mu się przenikliwie swoimi szarymi, dużymi oczami. Na jego twarzy widniała jakaś mieszanka podziwu i zaskoczenia.
- Co jest tak niebywałe? – zapytał nieufnie Riddle, nieco przechylając głowę. Pomiędzy palcami turlał bezmyślnie ciągle tę samą różdżkę.
- To, że po raz pierwszy widzę kogoś, kto poradził sobie sam – odrzekł staruszek, podchodząc nieco bliżej. – Z reguły podaję klientowi wiele różdżek, zanim wreszcie natrafi na tę właściwą. Pan wybrał sam, za pierwszym razem perfekcyjnie – wyjaśnił, spoglądając na różdżkę w ręce Toma. – No, no… Cis, trzynaście i pół cala, a więc bardzo długa, rdzeń z pióra feniksa, bardzo potężna, powiedziałbym nawet, że o predyspozycjach do czarnej magii, ale tym nie radzę chwalić się w Hogwarcie. No, no… - powtórzył, ciągle biegając wzrokiem wodnistych, wielkich oczu od różdżki do Riddle’a i z powrotem. – Podejrzewam, że zajdzie pan dzięki niej bardzo daleko, panie… - tutaj zawahał się na moment, oczekując, aż klient mu się przedstawi.
- Riddle. Nazywam się Tom Marvolo Riddle.
Dwie minuty później, po uiszczeniu opłaty za różdżkę opuścił sklep Ollivandera. Właściwie mógł już skończyć te zakupy, bo zdobył to, na czym zależało mu najbardziej, jednakże rozsądek nakazywał mu kupić również inne potrzebne na pierwszym roku przedmioty. Chciał skupić się najpierw na przyborach, książki pozostawiając na sam koniec.
W Aptece Sluga i Jiggersa zakupił podstawowe składniki do mieszania eliksirów (a nawet nieco więcej, biorąc pod uwagę, że nie były drogie, a ciągnęła go ta dziedzina magii, jak każda zresztą), zaś w Czarodziejskich Zasobach Wiseacre szklane (patrzył tęsknie ku kryształowym, ale zdawał sobie sprawę, że zawartość jego sakiewki nie była aż tak duża, by mógł kupować wszystko, co mu się zamarzyło) fiolki, miedzianą wagę wraz z odważnikami i mosiężny teleskop (z trudem odmówił sobie zakupu fascynującego globusa księżyca). Następnie skierował się w stronę Piór Amanuensisa, gdzie zaopatrzył się w spory zestaw piór i atramentów oraz arkuszy pergaminu. Po dokonaniu tych zakupów był już objuczony niemałą ilością pakunków, a więc zdecydował się powrócić do sklepu, który dostrzegł jako pierwszy, w celu nabycia kotła, który miał zamiar użyć w roli koszyka na zakupy.
Zostały mu już tylko szaty oraz książki. Postanowił trzymać się dalej swojej decyzji, według której zakup książek pozostawił na sam koniec, w związku z czym skierował się ku sporemu budynkowi, napis na którym głosił: "Madame Malkin - szaty na wszystkie okazje”. Cennik na szybie wystawowej nieco go jednak przeraził – gdyby zakupił nowe ubrania, musiałby pojechać do Hogwartu bez książek, co zapewne nie zostałoby przyjaźnie przyjęte bez nauczycieli. Zdecydował się więc obejść Pokątną w poszukiwaniu jakiegoś lumpeksu lub chociaż innego, tańszego, krawca. Konieczność zakupu używanych ubrań nie jawiła się w jego oczach jako bardzo przykre doświadczenie, w końcu od urodzenia mieszkał w sierocińcu, a więc do tego przywykł. Teraz było nawet lepiej, bo tam dostawał ubrania, które znosili już jego starsi koledzy, a tutaj miał kupić coś dla siebie, odpowiednio to dobrawszy, nawet jeśli nie tak doskonale, jak u krawca.
Wreszcie odnalazł sklep z używanymi strojami na wszystkie okazje.
- Witaj, chłopcze, w czym mogę ci pomóc? – zapytała przyjaźnie pulchna, pogodnie wyglądająca czarownica. Miała na sobie jadowiciezieloną szatę z jakimś srebrnym nadrukiem po łacinie.
- Dziękuję, dam sobie radę sam – odrzekł Riddle spokojnie, jednak z dziwną stanowczością, która nakazała kobiecie nie narzucać mu swoich usług.
Udał się w kierunku wieszaków z czarnymi szatami codziennymi i zaczął je przesuwać, przyglądając się im. Wybrał kilka kompletów, z którymi udał się do przymierzalni. Udało mu się wybrać z nich wymagane przez szkołę trzy, przy czym uważał za sukces, że w żadnym nie wystają mu łydki – w końcu był wysoki jak na swój wiek. Nie były nawet za bardzo znoszone, jedna z nich w ogóle nie nosiła na sobie śladów użytkowania. Bardzo szybko również dopasował do nich spiczastą tiarę, bo w tym akurat przypadku nie było wielkich różnic rozmiarowych. Niewielki problem pojawił się dopiero przy płaszczu zimowym, bo jedyny, w którym nie czuł się jak w worku (dotychczas nie sądził, że jest aż tak szczupły w stosunku do przeciętnego dziecka) miał złote zapinki, a nie, jak wymagała tego szkoła, srebrne. Z opresji wyratował go sprzedawca, zmieniając ich kolor przy użyciu jakiegoś skomplikowanie brzmiącego zaklęcia i uśmiechając się z satysfakcją na widok fascynacji na twarzy Toma, który nawet zapomniał o tym, że chciał być stuprocentowo samodzielny. Z ubioru zostały mu już więc tylko rękawice ze smoczej skóry. O dziwo, właśnie z tym był największy problem – Tom miał nienaturalnie wręcz szczupłe i długie palce. Wreszcie zdecydował się na nieco za dużą, ale przynajmniej nie sięgającą mu tylko do połowy ręki parę.
Nauczony doświadczeniem z szatami, nawet nie skierował się w stronę księgarni, której kolorowy afisz „Esy i floresy” aż kłuł go w oczy. Zamiast tego udał się do antykwariatu, pod którym uprzednio zobaczył te spierające się o jakąś książkę dwie czarownice. Nie było ich już, co nie dziwiło go specjalnie, jako, że musiało od tamtej pory minąć już kilka godzin. Wnioskował to chociażby po tym, że słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a przecież przyszedł na Pokątną około dziewiątej. Sam nie zauważył, jak tak szybko uciekł mu dzień, kiedy był w ferworze przygotowań do, tego był pewny, największej przygody w jego życiu.
Korzystając ze swojej bardzo już wymiętej po całym dniu zakupów listy, zaczął przeszukiwać półki w poszukiwaniu potrzebnych mu książek. „Standardową Księgę Zaklęć (stopień I)” Mirandy Goshawk zdobył bez żadnego problemu – było tutaj tak wiele egzemplarzy, że mógł nawet wybrać sobie najmniej zniszczony. Podobnie było z „Dziejami Magii” Bathildy Bagshot i poradnikiem „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” Newta Scamandera. „Teorię Magii” Adalberta Wafflinga znalazł ostatnią, ale nie wyglądała tak źle. Ostatni egzemplarz „Wprowadzenia do transmutacji dla początkujących” Emerika Switcha był natomiast w rozpaczliwym stanie, kartki fruwały w powietrzu, ale ze względu na hurtowość zamówienia i jakość książki sprzedawca zgodził się mu ją podarować, a więc wykorzystał okazję, licząc, że szybko opanuje magię na tyle, by zdołać ją trochę połatać. Znalazł jeszcze będące w całkiem niezłym stanie „Ciemne moce: poradnik samoobrony” Quentina Trimble’a, jednak „Magicznych wzorów i napojów” Arseniusa Jiggera ani „Tysiąca magicznych ziół i grzybów” Phyllidy Spore nie udało mu się dostać. Uprzejmy sprzedawca powiedział mu, jak trafić do konkurencyjnego antykwariatu, gdzie może uda mu się zakupić te książki, aby nie musiał przepłacać sporo za nowe. Poszedł za jego radą, spiesząc się przy tym, bo zbliżała się już godzina, o której wszystkie sklepy na Pokątnej z wyjątkiem barów i kawiarni miały zostać zamknięte. Miał dużo szczęścia, bo udało mu się znaleźć w drugim antykwariacie obie brakujące pozycje, do tego w świetnym stanie.
W sakiewce miał jeszcze kilka monet, chociaż udało mu się już kupić wszystko, czego potrzebował. Zdecydował się w związku z tym przejrzeć kilka książek znajdujących się na półkach, ewentualnie którąś kupić, jeśli uzna ją za wartą tego. Przeszedł wzdłuż regałów, przyglądając się uważnie tytułom. W pewnym momencie dostrzegł „Krótką historię Hogwartu”, którą natychmiast zdjął z półki i otworzył na jej streszczeniu zawartym na przedostatniej stronie.
„Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie założona została w IX lub X wieku przez czterech ówcześnie najpotężniejszych czarodziejów: Godryka Gryffindora, Helgę Hufflepuff, Rowenę Ravenclaw oraz Salazara Slytherina. Każdy z nich założył własny dom, do których uczniowie wybierani byli przez Wielką Czwórkę na podstawie indywidualnych cech. Każdy z Założycieli cenił coś innego: Gryffindor męstwo, honor, szlachetność i szczerość; Hufflepuff wierność, lojalność, koleżeńskość i sprawiedliwość; Ravenclaw mądrość, intelekt, kreatywność i roztropność; Slytherin spryt, ambicję, przebiegłość i zaradność. Poza tym jednak była jedna cecha, która odróżniała członków domu Slytherina od pozostałych: wybierał on przede wszystkim czarodziejów czystej krwi, zaś nieliczni mieszańcy, którzy tam trafili, cechowali się posiadaniem olbrzymiej mocy, często również okazywali się być dalekimi potomkami wielkich i okrytych sławą magów. Przez pewien czas ten system sprawdzał się doskonale, jednak po upływie jakiegoś okresu czarodzieje zaczęli martwić się o to, co stanie się z przydziałami do poszczególnych domów, kiedy już ich zabraknie. Na, jak wiemy z perspektywy lat, genialny pomysł wpadł Godryk Gryffindor, który zdecydował się użyć do tego celu swojej tiary. Wszyscy z Wielkiej Czwórki Hogwartu tchnęli część swoich aspiracji w tiarę, która od tej pory zaczęła dokonywać wyboru za nich, kierując się tym, co potrafiła dostrzec w głowie zakładającego ją ucznia. Jest to sposób niezawodny, bo tego magicznego kapelusza nie da się w żaden sposób oszukać, spogląda ona nawet w takie obszary podświadomości, z których istnienia uczeń może nie zdawać sobie w ogóle sprawy.
Salazarowi Slytherinowi wkrótce jednak przestał odpowiadać stan rzeczy, w którym miał wpływ wyłącznie na to, kto znajdzie się w jego domu. Próbował przekonać pozostałych założycieli do tego, aby do Szkoły przyjmowano wyłącznie dzieci pochodzące z rodzin magicznych – czystej krwi lub ewentualnie mieszane, stanowczo zaś sprzeciwił się nauczaniu osób pochodzenia mugolskiego (prawdopodobnie wówczas narodziło się pojęcie szlamowatej krwi). Pozostała trójka nie chciała zgodzić się na te warunki. Doszło do konfliktu pomiędzy założycielami, wskutek którego Slytherin opuścił zamek. Legenda głosi jednak, że przed odejściem wybudował w zamku tajne pomieszczenie, zwane Komnatę Tajemnic, które uczynił domem potwora. Komnatę jest w stanie odnaleźć wyłącznie prawowity Dziedzic Slytherina, który może wówczas otworzyć ją, aby uwolnić drzemiące w niej zło w celu oczyszczenia Hogwartu z tych, których jego przodek uważał za niegodnych pobierania nauk magicznych. Oczywiście Komnaty wielokrotnie poszukiwano, jednak jej położenie do dzisiaj jest nieustalone. Wydaje się nieprawdopodobnym, aby nie odnaleziono jej podczas gruntownej przebudowy zamku w XVIII wieku, kiedy budowano toalety. Nigdy nie znaleziono żadnych dowodów na…”
- Chłopcze, zamykamy – oznajmił sprzedawca, przyglądając się zaczytanemu Riddle’owi.
- Och… Tak, rozumiem – mruknął. – Proszę mi doliczyć jeszcze tę księgę – dodał, podając ją sprzedawcy. Musiał koniecznie przeczytać ją całą.
Chwilę później zmierzał już ku ceglanemu murowi, który stanowił przejście pomiędzy światami magii oraz mugolskim. Szedł tam właściwie mimowolnie, bo myślami był daleko. Nie bardzo wiedział dlaczego, ale opowieść o powstaniu Szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie wydała mu się bardzo bliska, bardzo ważna, nawet – a może zwłaszcza? – ten fragment o legendarnym pomieszczeniu, w którym jeden z założycieli szkoły miał ukryć jakiegoś potwora, aby pewnego dnia nasłać go na uczniów. Wzdrygnął się odruchowo, zastanawiając się, co by było, gdyby musiał zmierzyć się z tym stworem. Przecież pochodził ze świata mugolskiego, więc w oczach takiego Salazara Slytherina był nikim, niegodnym pobierania nauk w tej szkole. Po raz pierwszy w życiu tak dumny i pewny siebie Tom Marvolo Riddle poczuł się człowiekiem bezwartościowym.


* Cytat pochodzi z książki J. K. Rowling „Harry Potter i Kamień Filozoficzny”.
_________________
Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze
Na próżno czekały na słońca oblicze...
(...)
Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...

~ L. Staff
Ostatnio zmieniony przez 2015-09-09, 19:40, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
Pierdomenico 





Wiek: 35
Dołączyła: 15 Lip 2015
Posty: 6547
Skąd: Vinewood Hills
Wysłany: 2015-09-07, 10:43   

Chciałam przeczytać to na spokojnie i dopiero miałam okazję, powiem Ci że jestem w szoku! :D I to niemałym, czyta się to znakomicie. Styl Rowling nie jest mi obcy, bo czytałam wszystkie części Harrego, niektóre nawet po kilka razy i uwielbiam je, świetnie wpasowałaś się w klimat. Powiem więcej, gdy opisywałaś wycieczkę Toma po Pokątnej, można było odnieść wrażenie, że czyta się kolejną część sagi o czarodziejach!

Znowu pojawia się taki przeskok, który niezbyt mi pasuje, chodzi konkretnie o opis poranka Toma, po czym nagle znajduje już się na ulicy. Czegoś mi brakowało we wcześniejszej części, żeby płynnie przejść do tej następnej, żeby ostatnie zdanie było lekkim nawiązaniem. Jakaś jego myśl o tym co musi zrobić lub że się spieszy w tym celu itp. Tak po za tym poziom bardzo, bardzo wysoki - super pomysł z wrzuceniem wierszyka Gringotta, nadaje klimat. Po za tym nazewnictwo, wszystko jak najbardziej ok. Aha jeszcze uwaga do Olivandera, wiadomo wyglądał na wiecznie starego ale chyba staruszkiem takim za dzieciństwa Toma to jeszcze nie był :)

Naprawdę super opowiadanie, czekam na więcej i jestem ciekawa ile tego masz. Tak jak często FF Potterowe bywają naiwne, tak to jest po prostu niczym książka i wchodzisz głęboko w postać analizując jej psychologię. Kiedyś chciałam napisać swoją wersję Pottera w podobnym klimacie, nie FF nastawiony na romanse, jakie są najpopularniejsze ale obawiałam się, że nikt by tego nie chciał czytać, jednak to będzie mój następny krok po zakończeniu tego co teraz piszę :)
_________________

Wśród gości na kolacji jest fotograf. Gospodyni mówi:
- Robi Pan świetne zdjęcia! Musi mieć Pan drogi aparat!
Gość odchrząknął tylko. Wychodząc rzekł całując Gospodynie w rękę:
- Wybornie Pani gotuje! Musi mieć Pani drogie garnki!
 
 
Ascara 





Wiek: 29
Dołączyła: 27 Lip 2015
Posty: 1526
Wysłany: 2015-09-07, 12:09   

Cieszę się, że Cię zmotywowałam! :D Mam jeszcze w zanadrzu dwa i pół rozdziału. Dwa zwyczajnie wrzucę, pół będę musiała dokończyć... A potem pisać na bieżąco.

Powiem tak, z początku takie było założenie: aby każdy rozdział opowiadał o czymś raczej innym, przynajmniej na początku. Kolejny też pewnie będzie dla Ciebie takim przeskokiem... Teraz zaczynam myśleć o jakichś cliffhangerach (drugi go w sumie trochę ma), ale zobaczę, jak mi to pójdzie. Na razie lecę gotowcami. :D

Bardzo Ci dziękuję za opinię, naprawdę mi miło! :kwiatek:

Ach, Ollivander... To samo było z barmanem Tomem, to poprawiłam, a Ollivandera już nie. :haha:

♠ Rozdział 2: Dziedzic Slytherina


Na dworcu King’s Cross Tom znalazł się piętnaście minut przed planowanym momentem odjazdu pociągu do Hogwartu, który wyznaczony został na jedenastą. Szedł wzdłuż peronów, ciągnąc za sobą wielki kufer, który pożyczył z sierocińca, poszukując peronu dziewiątego. Według tego, co powiedział mu Dumbledore, miał przejść przez barierkę oddzielającą go od peronu dziesiątego, jakkolwiek absurdalnie miałoby to zabrzmieć. Prawdę mówiąc, ciężko mu było w ogóle to sobie wyobrazić, zdecydował więc zaczaić się nieco, ażeby wychwycić moment, w którym zrobi to jakiś inny czarodziej, może nieco bardziej w tym doświadczony.
Nie musiał czekać długo. Ze dwie, maksymalnie trzy minuty później dostrzegł chłopca, prawdopodobnie w jego wieku, który szedł w stronę barierki, ciągnąc za sobą matkę. Po prostu do niej dotarli, po czym rozpłynęli się w powietrzu. Riddle szeroko otworzył oczy, nie potrafiąc powstrzymać tej typowo ludzkiej reakcji. Podszedł nieśmiało ku barierce i dotknął jej. O dziwo nie natrafił na solidną stal, czego się spodziewał, jego ręka po prostu przez nią przeniknęła, jakby bramka była wyłącznie jakimś specyficznym hologramem. Zachęcony tym odkryciem, rozejrzał się uważnie: nie byłoby rozsądnym pozwolić, aby jakiś mugol zarejestrował znikającego nagle jedenastolatka. Kiedy upewnił się, że nikt go nie obserwuje, przeszedł pospiesznie przez coś, co powinno być nienaruszalnym metalem.
Znalazł się w miejscu zarazem tak odmiennym, jak i tak podobnym do tego, w którym znajdował się wcześniej. Nadal znajdował się na dworcu, tutaj jednak uwagę natychmiast przykuwał pociąg, tak bardzo różniący się od tych, jakie widział po mugolskiej stronie dworca, jakie widywał wcześniej, a nawet jakimi podróżował w ramach wycieczek, które czasami organizowała pani Cole w sierocińcu. Czerwono-czarna lokomotywa parowozu, z której kominów buchały kłęby pary, bez wątpienia robiła wrażenie, nawet na jedenastolatku, który zdawał się być tak bardzo obojętnym wobec świata.
Tom zmrużył nieco swoje ładne, ciemnobrązowe oczy, przyglądając się temu obiektowi, kiedy poczuł, jak ktoś z impetem na niego wpada. Obrócił się z prawdziwą wściekłością wymalowaną na twarzy w kierunku bladego chłopca o jasnych włosach, ale ta emocja nieco osłabła, kiedy dostrzegł na jego obliczu przestrach.
- Przepraszam cię! Straciłem panowanie nad wózkiem. Naprawdę nie chciałem! Jestem Avery Avery, wiem, wiem, moi rodzice musieli opić się Ognistej Whisky, zanim nadali mi imię, a ty?
Riddle przez moment studiował postać tego rozgadanego chłopca, zanim zdecydował, czy chce odpowiedzieć na to pytanie. Ostatecznie odrzekł jednak typowym dla siebie cichym i wysokim głosem o chłodnej nucie:
- Riddle. Nazywam się Tom Riddle.
Blondyn zdawał się nie zauważać niechęci, którą jedenastolatek przesycił te słowa.
- Miło mi, Tom! Pierwszy raz do Hogwartu? Bo ja pierwszy… - kontynuował, zupełnie, jakby nie zależało mu na odpowiedzi na zadane przed chwilą pytanie. – Jestem jedynakiem, więc nawet nie mam doświadczeń w postaci opowieści starszego rodzeństwa. A ty masz rodzeństwo? – znów zapytał chłopiec, ale tym razem najwyraźniej oczekiwał odpowiedzi.
- Pierwszy. Nie.
- Rozumiem… Ale rodzice pewnie opowiadali ci o tym, jak to jest w Hogwarcie, co? Moi mi opowiadali, ale ostatnio mówili już, że zamęczam ich tymi pytaniami i zaczęli się wściekać… No bo jesteś z naszych?
- Nie znałem swoich rodziców, wychowałem się w sierocińcu – odpowiedział Riddle.
Wypowiedział te słowa spokojnie, jednak w jego oczach błysnęło coś na kształt ostrzeżenia, co kazało Avery’emu mruknąć tylko:
- Mhm…
Jego milczenie nie trwało jednak długo, wrodzona ciekawość, a może i brak instynktu samozachowawczego, kazały mu po chwili zadać kolejne pytanie.
- W sierocińcu? U MUGOLI?
- Zgadza się.
- O kurczę – uniósł brwi jasnowłosy chłopiec.
W jego głosie brzmiało niedowierzanie, ale w jakimś stopniu również obrzydzenie. Nigdy nie rozmawiał z nikim, kto nie był czarodziejem, najlepiej czystej krwi a przynajmniej mieszanej. Rodzina Averych należała do tych, które były dumne ze swej wielopokoleniowej historii pozbawionej szlamu. Teraz jednak miał mieszane uczucia: ten nieznany mu Riddle pochodzący ze świata mugolskiego miał w sobie coś, co go do niego przyciągało. W końcu on nie znał swoich rodziców, może byli oni czarodziejami? Zresztą rodzice go teraz nie widzą, a właściwie ciekawiło go, jak może wyglądać życie kogoś, kto nie zetknął się dotychczas z magią w żadnej postaci…
Tak więc Avery postanowił trzymać się towarzystwa Riddle’a. Kilka minut później wrzucał swój kufer na półkę bagażową, rzucając ukradkowe spojrzenie w kierunku czarnowłosego chłopca o mugolskim pochodzeniu, z czego ten doskonale zdawał sobie sprawę.
- Nie znam zbyt dobrze świata mugoli, chyba nie jestem w stanie zaspokoić twojej ciekawości, Avery – powiedział spokojnie, nieco bardziej chłodno, niż uprzednio.
Blondyn usiadł naprzeciwko niego z niekłamanym przestrachem w oczach.
- Skąd wiesz, o co chciałem cię zapytać?
- Wiem wiele rzeczy – odrzekł Riddle.
Był równie tajemniczy, co jego nazwisko*.

Było już ciemno, kiedy tłumy młodych adeptów magii wysypały się na stację Hogsmeade. Mimo wrodzonego przekonania o tym, że jest kimś wyjątkowym, w ekspresie Londyn-Hogwart Tom Riddle poczuł się nieco gorszy od większości uczniów, których obserwował, a już zwłaszcza od Avery’ego, z którym w końcu spędził najwięcej czasu. W końcu on przyszedł ze świata mugoli, nie wiedział niczego o magii, a oni rozprawiali o dziwnych rzeczach jak Quidditch czy transmutacja. Co prawda te słowa nie były dla niego zupełnie obce, w końcu przeglądał podręczniki, z których miało mu przyjść uczyć się w tym roku, jednak nie potrafiłby mówić o nich tak długo i z taką swobodą…
- Pierwszaki! Pierwszaki tutaj!
Wraz z Averym i grupką innych uczniów Tom Riddle ruszył ku mężczyźnie o ciemnych włosach lekko przyprószonych siwizną, który stał w pewnym oddaleniu od tłumu, podczas gdy ich starsi koledzy wsiadali do powozów, do których nie były zaprzęgnięte żadne konie.
- Tradycją Hogwartu jest, ażeby uczniowie rozpoczynający naukę w naszej szkole dotarli do niej w czółenkach, przepłynąwszy jezioro – wyjaśnił mężczyzna. Miał monotonny głos i wydawał się nie być do końca zainteresowanym tym, co się działo. – Nazywam się Kettleburn i będę nauczać was opieki nad magicznymi stworzeniami w tym i kolejnych latach… Dobrze więc… Zapraszam. Do jednej łódeczki wsiadają nie więcej, niż cztery osoby.
Riddle przyglądał się profesorowi Kettleburnowi spod nieco przymrużonych powiek z rękami w kieszeniach płaszcza podróżnego. Mimo to zauważył kątem oka, jak Avery błyskawicznie staje nieco bliżej niego. Towarzystwo rozgadanego chłopca zaczynało robić się nieco uciążliwe, jednak nie skomentował tego w żaden sposób. To dopiero pierwszy dzień w Hogwarcie. Nie czas na robienie sobie wrogów wśród osób, których znajomość może być później przydatna. Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy ruszył ku jednej z pustych jeszcze łódek, po czym usiadł w niej na tyle wygodnie, na ile było to możliwe. Avery natychmiast się dosiadł. Kilka sekund później dołączyło do nich dwóch innych chłopców.
- O, tutaj są jeszcze miejsca. Cześć! Ale super, co? – wyszczerzył się jeden z nich. – Jestem Herbert Nott, a to jest Gervaise Lestrange.
Ze strony Riddle’a za odpowiedź musiał mu wystarczyć tajemniczy uśmiech, ale Avery zaraz ochoczo ich zaprosił, najwyraźniej ciesząc się, że wreszcie będzie mieć godziwego rozmówcę – Tom był perfekcyjny jedynie w roli słuchacza. Wkrótce łódeczki ruszyły na znak dany przez nauczyciela. Kiedy pozostali chłopcy rozmawiali i śmiali się, Tom podziwiał krajobraz. Jezioro otaczały z jednej strony wzgórza, z drugiej był las. Musiał przyznać, że Hogwart położony był w istocie w bardzo malowniczym miejscu. To wszystko jednak było nic. Kiedy łódeczki przepłynęły pomiędzy skałami, a oczom uczniów ukazał się okazały zamek, z wielu piersi wydobyło się westchnienie pełne zachwytu. Riddle nie dał po sobie poznać emocji, jednak również był pod wrażeniem. Po obskurnym sierocińcu, w którym spędził wszystkie lata swego życia, każde miejsce, w którym jakiekolwiek wrażenie estetyczne można było określić pojęciem „poprawnego” wydawałoby mu się przepięknym, ale ten budynek był prawdziwym mistrzostwem architektury…
Ciągle jeszcze nie pozbył się tej ekscytacji, kiedy po szybkim spacerze przez błonia wchodzili już do zamku przez ogromne wrota. W środku było przyjemnie ciepło, co było miłą odmianą po chłodnym wietrze, który królował na zewnątrz. W pomieszczeniu wielkości przeciętnego domu jednorodzinnego rozświetlonym wyłącznie migotliwym blaskiem świec, stał wysoki mężczyzna z długą brodą w brązowym odcieniu.
- Ale dziwak! – szepnął Avery prosto do ucha Riddle’a.
- Dumbledore – odpowiedział jeszcze ciszej Riddle, nie patrząc na kolegę.
Avery mruknął coś jeszcze, uznając zdaje się, że pomimo niemagicznego pochodzenia nie ma rzeczy, której Riddle by nie wiedział. Spojrzenie czarnowłosego i przystojnego chłopca ciągle skupiało się na twarzy profesora, nawet kiedy ściągnęło na siebie wzrok jasnoniebieskich tęczówek. Może to było tylko odczucie Toma, a może wicedyrektor nieco się zmieszał.
- Witajcie, uczniowie! – zawołał Dumbledore, a w jego głosie zabrzmiała niekłamana radość. – Nazywam się Albus Dumbledore i będę nauczał was transmutacji. Miło mi widzieć was dzisiaj tak licznie przybyłych do naszej szkoły. Teraz przejdziemy do Wielkiej Sali, gdzie każdy z was zostanie przydzielony do właściwego sobie domu. Musicie pamiętać, że to bardzo ważne, dlatego, że wraz z innymi uczniami należącymi do waszych domów będziecie dbać o ich dobre imię, w pomieszczeniach do nich przynależących będziecie spędzać wieczory, spać, a także się uczyć. W jakimś stopniu ten przydział zdeterminuje również to, jakie zdolności i cechy będziecie rozwijać w sobie przez kolejne siedem lat. Czy są jakieś pytania? – tutaj przebiegł badawczym spojrzeniem po całej grupie. Odpowiedziało mu jednak milczenie i gdzieniegdzie nieśmiałe przeczące ruchy głową. – A więc zapraszam!
Pomieszczenie, do którego weszli, było największym, w jakim Tom kiedykolwiek się znalazł, a może nawet jakie kiedykolwiek widział, nawet w telewizji. Główną jego część stanowiły cztery długie niemal jak ono samo stoły, przy których byli już stłoczeni uczniowie poszczególnych domów. Nad każdym ze stołów wisiały proporce z odpowiednimi godłami. Część uczniów wyraziła swój zachwyt szeptami i okrzykami, Tom jednak milczał. Jego wzrok pobiegł w górę. Po przeczytaniu zakupionej w antykwariacie „Historii Hogwartu” wiedział, co powinien tam zobaczyć, jednak mimo to sklepienie przypominające rzeczywiste niebo znajdujące się gdzieś nad nim zrobiło na nim ogromne wrażenie. Teraz już dostrzegli je również inni, co zaskutkowało kolejnymi pełnymi zaskoczenia okrzykami.
- Jesteśmy na dworze? – zapytał zaskoczony Avery, tym razem nie siląc się już nawet na szept.
- To tylko magia – odrzekł Riddle.
Jego głos nawet nie zadrżał, był dokładnie tak samo opanowany jak wtedy, kiedy Tom jeszcze myślał, że jest sierotą skazanym na długie lata w sierocińcu Whool’s. Zawsze umiał doskonale panować nad swoimi emocjami. Teraz kilka osób posłało mu zaskoczone spojrzenie. Jego bezbrzeżny spokój był wśród całej ich ekscytacji czymś zgoła egzotycznym. On jednak zdawał się tym w ogóle nie przejmować. Z nieco drwiącym uśmiechem obiegł spojrzeniem całą salę, nieświadom nawet tego, że spojrzenie Dumbledore’a cały czas towarzyszy jego osobie.
W tej chwili jakiś mężczyzna, który – sądząc z wyglądu – musiał być woźnym, wniósł do sali stołek, na którym spoczywała jakaś wyświechtana tiara. Zanim ktokolwiek zapytał, co to znaczy, rondo starego kapelusza rozdarło się, po czym całe ogromne pomieszczenie wypełnił jego nieco skrzekliwy głos, wyśpiewujący głośno:
Wieki temu, gdy byłam zwykłym kapeluszem,
Czasy były specyficzne, to przyznać muszę.
Czterej wielcy czarodzieje szkołę założyli,
Postanawiając, że młodych będą szkolili
W magii, w tym co sami potrafili doskonale,
Nie przechwalając się przy tym jednak wcale.
Każde z nich miało zgoła inne priorytety,
Które później spowodowały konflikt niestety.
Hufflepuff pragnęła koleżeńskich szkolić,
Ale i sprawiedliwość mogła ją zadowolić.
Ravenclaw na wiedzę i bystrość stawiała,
Przyjęcia niemądrych nawet nie rozważała.
Gryffindor cenił głównie odwagę i szczerość,
Ważne były też dlań honor i szlachetność.
Slytherin żądał sprytu, ambicji, przebiegłości,
Ale przy tym również magicznej krwi czystości.
Wkrótce nie mogli już selekcjonować osobiście,
Rozwiązanie obmyślił Gryffindor oczywiście.
Zdjął wtedy z głowy mnie, swój stary kapelusz,
I mnie kazał zaglądać do uczniowskich dusz.
Przez czas jakiś dobrze to funkcjonowało,
Ale dla Salazara było to ciągle za mało.
Chciał mieć wpływ na szkołę całą,
Awanturę wywołując tym niemałą.
Tylko dla niego czystość była ważna,
A więc sprawa była zaiste poważna.
Nie mógł osiągnąć tego co sobie zamarzył,
Brak wspólnej przyszłości dlatego zauważył.
Wkrótce opuścił szkołę, przy tym podkreślając,
Że nie dlatego, iż tchórzliwy był, jak zając.
Zapewnił pozostałych, że zadbał doskonale,
Aby kiedyś ograniczyć mugolaków falę.
Pozostawił to dzieło swemu dziedzicowi,
Który po przybyciu na pewno je wznowi.
Teraz jednak nie nam się tym kłopotać,
Bo gwiazdy zaczynają na niebie już migotać.
Nowi uczniowie czekają już na przydziały,
Ciekawe w jakich domach dostaną udziały?

Na tym kapelusz najwidoczniej skończył swoją piosenkę, ponieważ rozdarte rondo zamknęło się, a w sali wybuchły oklaski roześmianych uczniów. Pewien pomruk poniósł się jedynie przy stole nauczycielskim, a siedzące tam osoby miały poważne, zaniepokojone miny. Riddle uchwycił spojrzenie Dumbledore’a siedzącego teraz po prawej stronie staruszka o dobrotliwej powierzchowności, który musiał być dyrektorem. Jasnoniebieskie oczy wicedyrektora, wyrażające teraz zaskoczenie przemieszane z zamyśleniem, zdawały się wyraźnie odpowiadać na pytanie, które zrodziło się w duszy chłopca – czy ten kapelusz zawsze wspomina o tej legendzie? Nie, nie zawsze…
Tom wcześniej nieco obawiał się tego, jak będzie wyglądała ceremonia przydziału, martwił się, że będzie musiał rozwiązać jakiś trudny test, a choć sporo czytał przez ostatnie dni, na pewno wiedział mniej o świecie czarodziejów, niż większość zgromadzonych tutaj jedenastolatków. Uspokoił się więc, kiedy Dumbledore wstał ponownie, aby oznajmić:
- Teraz będę czytał listę nazwisk. Uczeń, którego nazwisko wyczytam, siada na stołku, zakładając tiarę na głowę. Ona po zajrzeniu w głąb jego umysłu zdecyduje, do jakiego domu go przydzielić. Abbery William…
Pozostawało więc przyglądać się teraz jak kolejni uczniowie siadają na taborecie i zostają przydzieleni do domów. Riddle jeszcze bardziej się rozluźnił – nie skompromituje się już pierwszego dnia na żadnym teście. Patrzył ze spokojem, jak jego łódeczkowi towarzysze trafiają do Slytherinu, co zresztą nie było dla niego zaskoczeniem, jako, że przechwalali się wcześniej czystością swojej krwi. Sam nie wiedział ciągle, w jakim chciałby być domu, choć myślał o tym wielokrotnie. Wybrałby chyba właśnie Slytherin, który wydawał mu się najsilniejszy, wiedział jednak, że z pochodzeniem ze świata mugoli nie może na to liczyć. Gryffindor kusił odwagą, Ravenclaw rozumem. Jedynie Hufflepuff zdawał się nie mieć mu niczego do zaoferowania – w sprawiedliwość nie wierzył od zawsze, a przyjaźni zupełnie nie potrzebował, był w zupełności samowystarczalny.
- Riddle Tom – przeczytał wreszcie Dumbledore, a spojrzenie chłopca znów napotkało wzrok tych jasnoniebieskich oczu.
Wyjątkowo pewnym krokiem podszedł do stołka, biorąc tiarę w ręce. Usiadł i spokojnym ruchem opuścił kapelusz na swoją głowę.
- Ach, Tom Riddle – szepnął cichy głosik w jego głowie, jak się domyślił, słyszalny tylko dla niego. – Doskonale wiem, gdzie cię umieścić… Witaj w murach Hogwartu, potomku Salazara Slytherina... Witaj, jego prawowity dziedzicu… Slytherin! – ostatnie słowo tiara wykrzyknęła na całą salę.
Wiedział już, co to oznacza. Przy stole Ślizgonów usiadł pomiędzy Avery’m i Nottem z wyraźnym tryumfem w oczach. Miał po lekturze „Historii Hogwartu” pełną świadomość tego, że Salazar Slytherin był najpotężniejszym z tak zwanej Wielkiej Czwórki Hogwartu. Jeśli jest jego potomkiem, nie jest mugolakiem, czego od samego początku odrobinę się obawiał. Teraz uwierzył, że w jego krwi płynie moc jego przodka, w tej chwili odczuł to wyraźnie. Przecież, tak jak on, potrafi rozmawiać z wężami. Może odziedziczył i inne talenty? Uśmiechnął się na tę myśl, podsumowując w duchu wszystko, co wyróżniało go spośród innych dzieci w mugolskim sierocińcu. To czytanie w myślach innych ludzi… Może to też wyjątkowy dar?
- Tom! – poczuł kuksańca Avery’ego. – W porządku?
- W najlepszym – odszepnął Riddle i uśmiechnął się tajemniczo, nie patrząc jednak na niego.
Jego wzrok ponownie spotkał spojrzenie zastępcy dyrektora. Na pełnych wargach pojawił się pełen satysfakcji uśmiech.
_________________
Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze
Na próżno czekały na słońca oblicze...
(...)
Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...

~ L. Staff
Ostatnio zmieniony przez 2015-09-09, 19:40, w całości zmieniany 1 raz  
 
 
asandi 





Wiek: 33
Dołączył: 04 Sie 2015
Posty: 3583
Wysłany: 2015-09-08, 19:44   

Ascara, Moim zdaniem powinnaś to opublikować i zyskałabyś i wiele większe grono fanów niż tylko nasze skromne paręnaście ;p osób. Ja jestem fanem HP i z przyjemnością mi się czytało.
 
 
Pierdomenico 





Wiek: 35
Dołączyła: 15 Lip 2015
Posty: 6547
Skąd: Vinewood Hills
Wysłany: 2015-09-09, 07:15   

Kolejny rozdział i kolejny zachwyt :) Ta piosenka czy wierszyk tiary sama wymyśliłaś? Genialny :) Pamiętałam też, że właśnie chyba w książce Rowling, ta słynna barierka do przejścia na peron, była właśnie metalowa, a nie mur ceglany jak w filmie - zdziwiłam się jak tam cisnęli się w taki filar. Fajnie, że to też zaakcentowałaś. Chętnie będę dalej czytać, stosujesz ciekawe opisy i zgrabnie łączysz i dobierasz słowa.
_________________

Wśród gości na kolacji jest fotograf. Gospodyni mówi:
- Robi Pan świetne zdjęcia! Musi mieć Pan drogi aparat!
Gość odchrząknął tylko. Wychodząc rzekł całując Gospodynie w rękę:
- Wybornie Pani gotuje! Musi mieć Pani drogie garnki!
 
 
Ascara 





Wiek: 29
Dołączyła: 27 Lip 2015
Posty: 1526
Wysłany: 2015-09-09, 19:33   

asandi, Pierdomenico, dziękuję za opinie! <3
Tak, sama to opracowałam. Mówiłam już kiedyś, z rymowaniem nie mam najmniejszych problemów. :D To było pisane na luzie (na jakimś wykładzie :D ), bez starania się o utrzymanie tej samej liczby sylab w wersie, bo tak też często piszę i to już nieco bardziej wymagające.
Dobra, to wrzucam ostatnie, co mam w całości. :D

♠ Rozdział 3: Początki wcale nie muszą być najtrudniejsze

- Też masz pietra, Tom? – zapytał go Lestrange znad podręcznika do transmutacji, z którego czytał właśnie o wyjątkach od Prawa Gampa, próbując jak najwięcej przypomnieć sobie przed krótkim sprawdzianem, który w zeszłym tygodniu zapowiedział Dumbledore.
Riddle posłał mu zirytowane spojrzenie, nie udzieliwszy żadnej innej odpowiedzi.
- Tom i pietr… - pokręcił głową Avery, nie podnosząc jej przy tym znad własnych notatek poświęconych tej samej tematyce. – Następnym razem przemyśl, kogo o co pytasz, Gervaise…
Wszyscy oprócz Riddle’a wybuchnęli śmiechem. Ten jedynie uśmiechnął się delikatnie w nieco tajemniczy sposób i przymknął oczy, opierając się o kamienny mur, powtarzając przy tym w myślach definicje obu praw Cristoffa. Kiedy już to zrobił, najwyraźniej zadowolony z efektu, zatrzasnął rozlatującą się książkę.
- Już powtórzyłeś? – zapytał z zazdrością Lestrange, najwidoczniej świętując dzień głupich pytań. – Jak ty to robisz…
- Uczę się regularnie – odpowiedział nieco wyniośle, wstając.
Od niemal półgodzinnego siedzenia na zimnej, kamiennej posadzce cały zesztywniał, a do rozpoczęcia lekcji pozostało jeszcze niemal piętnaście minut. Postanowił wykorzystać ten czas na rozruszanie się. Rzucił „Wprowadzenie do transmutacji dla początkujących” Emerika Switcha na posadzkę obok Avery’ego, po czym ruszył w głąb korytarza, splatając szczupłe ręce o nienaturalnie długich palcach na plecach.
Był w Hogwarcie od miesiąca, a zdążył szczerze zakochać się w tym miejscu. Po raz pierwszy czuł się gdzieś tak dobrze. W sierocińcu zawsze stanowił piąte koło u wozu, tak dla innych dzieciaków, które wyraźnie się go bały, jak dla opiekunów, którzy nie potrafili go w żaden sposób zakwalifikować, a więc budził w nich niepewność. Tutaj wszystko to, przez co tam był uważany za dziwaka, stawało się jeżeli nie zaletą, to przynajmniej normą. Co prawda nie pokazał jeszcze magicznemu światu wszystkich swoich zdolności, ale nie zamierzał się z tym spieszyć. Ciągle pamiętał reakcję Dumbledore’a. Najwyraźniej nie było to na porządku dziennym, a niektóre aspekty nie były nawet tolerowane. Cóż, nauczyciele odnosili się do niego bardzo ciepło, zwłaszcza odkąd zaczął prawdziwie błyszczeć na ich lekcjach, najwyraźniej więc wicedyrektor nie podzielił się z nimi posiadaną na temat nowego ucznia wiedzą. Widocznie dawał mu szansę na nowy start bez starych przewin i on miał zamiar z tej szansy skorzystać. Nie zmieniało to jednak faktu, że sam Dumbledore daleki był od faworyzowania go. Zapewne przysiągł sobie uważnie mu się przyglądać… Cóż, Riddle był przekonany co do tego, że nie da mu powodu do uznania tej obserwacji za konieczną.
- Cześć! Masz na imię Tom, prawda? – usłyszał piskliwy jazgot tuż przy swoim uchu.
Z nieprzeniknionym wyrazem twarzy odwrócił się ku jakiejś nieznanej sobie dziewczynie. Miała na sobie szaty z czerwonymi mankietami. Gryfonka. Nie żeby to miało jakieś większe znaczenie. Nie uczestniczył w powszechnej niechęci pomiędzy Domami Węża oraz Lwa, prawdę mówiąc nie widział większych podstaw ku temu. Przecież chodziło tylko o zwyczajny podział, prawda? W obu domach mogli znaleźć się zdolni młodzi czarodzieje. Gryffindor skupiał odważnych, nic w tym wstydliwego. No bo gdy ktoś był z Hufflepuffu…
- Nazywam się Annabel Richards – trajkotała dalej panienka, najwyraźniej w ogóle nie będąc zniechęconą jego wymownym milczeniem. – Pomyślałam sobie, że może pomógłbyś mi przygotować się na ten sprawdzian u Dumbledore’a? Jesteś dobry z transmutacji, zresztą, matko, z czego ty nie jesteś dobry! – tutaj zachichotała jak typowa słodka idiotka.
Riddle nie cierpiał słodkich idiotek, a jeżeli było coś, czego nie znosił jeszcze bardziej, to był to chichot słodkich idiotek.
- Sprawdzian jest za piętnaście minut – wycedził, mrużąc przy tym nieco swoje ładne, ciemnobrązowe oczy. – Jeżeli jeszcze nie jesteś na niego przygotowana, obawiam się, że nie zdołam w niczym ci pomóc – dodał, nadając tym słowom tak wiele oschłości, ile był w stanie z siebie wykrzesać, po czym odszedł nieco szybszym, niż uprzednio krokiem, ignorując fakt, że próbowała coś jeszcze do niego mówić.
Ugh. Nie przejąłby się tym specjalnie, gdyby nie fakt, że była w tym tygodniu czwarta, a był dopiero wtorkowy poranek. No tak, jak teraz spojrzał na wszystko trzeźwiej, zrozumiał, że to musiało się tak skończyć. Dziwne, że nie pomyślał o tym zanim dziwna sytuacja wymknęła się spod jego kontroli. O dziwo, nigdy wcześniej nie miał tego typu problemów. Przecież w kwestii zewnętrznej nic się nie zmieniło, ciągle wyglądał tak samo, jak przez poprzednie lata. Nie ulegało jednak wątpliwości, że odkąd pojawił się w Hogwarcie przyciągał stanowczo za dużo osobniczek płci przeciwnej. Może w mugolskim sierocińcu odpychała je jego specyficzność, która tutaj zdawała się wręcz pożądana, bo przecież Riddle miał wiele ciekawych cech, które wyróżniały go nawet spośród magicznych kolegów. Jedną z nich była chociażby ta nietuzinkowa uroda, którą, z tego, co usłyszał pewnej nocy, odziedziczył po swoim ojcu. Inną – niesamowita zdolność zapamiętania każdej informacji, którą próbował posiąść, w bardzo krótkim czasie, dzięki czemu poświęcał nauce daleko mniej czasu, niż jego koledzy, a osiągał daleko więcej efektów. Nie mówiąc już o umiejętnościach w posługiwaniu się różdżką – dotychczas nie było zaklęcia, którego nie potrafiłby rzucić już przy pierwszej próbie, kiedy tylko poznał inkantację i odpowiedni ruch ręki. Koledzy mu niesamowicie zazdrościli, a koleżanki… No cóż, koleżanki najwidoczniej popadały w niezdrową fascynację.

Usiadł, jak zawsze, w ostatniej ławce. Na pozostałych zajęciach starał trzymać się przodu, gotów pokazywać nauczycielom, jak chętnie spija każde słowo z ich warg, chłonąc wiedzę całym sobą. W przypadku Dumbledore’a jakiekolwiek próby ujmowania go swoją powierzchownością anioła nie wchodziły w grę, Riddle miał dość instynktu samozachowawczego, aby tego nie próbować.
- Witajcie na pierwszym sprawdzianie z transmutacji – uśmiechnął się wicedyrektor, którego uśmiechu nie odwzajemnili jednak przestraszeni uczniowie (no, Riddle z nieco innych względów). – Pochowajcie pióra i pergaminy, nie będą dzisiaj potrzebne… Nasze małe sprawdzenie będzie mieć charakter praktyczny.
Lestrange głośno wciągnął powietrze, Gryfonka, która przedtem zaczepiła Toma, zaklęła pod nosem, Nott schował twarz w dłoniach, a kilku innych uczniów wymieniło zaniepokojone spojrzenia. Właściwie jedynie Riddle pozostał zupełnie niewzruszony tą wiadomością, która dla niego była całkiem dobrą. Jeżeli chodziło o zaklęcia, nie musiał obawiać się jakiejkolwiek ułomności własnej pamięci. Potrafił je rzucać perfekcyjnie. Udowodnił to kilka minut później, zmieniając igłę w zapałkę, następnie nadając jej formę ozdobnego guzika do płaszcza, a na sam koniec przywracając stan początkowy. Po tych kilku sztuczkach Dumbledore dał mu spokój, najwyraźniej usatysfakcjonowany. Teraz mógł już tylko siedzieć i przyglądać się wysiłkom pozostałych.
Avery, który był już po swojej próbie, teraz z wypiekami wstydu na twarzy czytał w podręczniku prawidłową inkantację zaklęcia, jakie miał rzucić, podczas gdy jego igła z niewiadomych przyczyn biegała po ławce na licznych, króciutkich nóżkach, przypominając do złudzenia niezwykle sztywnego wija.
Siedzący wraz z Riddle’m Lestrange właśnie, z wyrazem silnego skupienia na twarzy, próbował popisać się przed Mistrzem Transmutacji swoimi zdolnościami. Całkiem dobrze mu to wychodziło, przynajmniej do chwili, w której guzik eksplodował, zamiast ponownie przybrać formę igły.
- No cóż, starałeś się – mruknął Dumbledore, nie poświęcając więcej uwagi Gervaise’owi, który z rezygnacją oparł głowę na ławce, przymykając oczy.
Riddle postanowił pominąć to milczeniem. Nigdy nie był zbyt dobry w pocieszaniu innych, właściwie to z reguły nie odczuwał takiej potrzeby. Teraz też nie, chociaż jakaś część podświadomości mówiła mu, że byłoby to w tej sytuacji pożądanym. Zamiast tego utkwił wzrok na oknie, skąd miał widok na otaczające Hogwart góry i jezioro u ich stóp. Zawsze bardzo łatwo zachwycał się tym krajobrazem, był bowiem chłopcem bardzo wrażliwym, choć z pewnością nikt z zewnątrz by go o taką akurat cechę nie posądził. Czasami marzył, że wznosi się w powietrze, a następnie szybuje pomiędzy chmurami, przyglądając się tym górskim szczytom i…
- Panno Richards! – okrzyk najwyraźniej zbulwersowanego Dumbledore’a przywrócił go do świata żywych. Wicedyrektor stał nad tą Gryfonką, która zaczepiła Toma na korytarzu. – Właśnie pozbawiła pani swój dom dwudziestu punktów… - dodał, spokojniejszym już tonem, przechodząc do sprawdzania kolejnej, a tym samym ostatniej osoby.
Lestrange, widocznie zapomniawszy już o swojej porażce, znowu leżał na ławce, tym razem jednak powalony wybuchem niekontrolowanego, silnego śmiechu, podobnie jak reszta klasy. Riddle przyglądał się przez chwilę sceptycznie tej reakcji, nie zapytał jednak, co tak zabawnego zrobiła jego nowa znajoma. To właściwie nie było dla niego istotne. Zerknął tęsknie w kierunku okna, ale nie powrócił już do swojej zadumy, bo właśnie zadzwonił dzwonek.
- No cóż, nie pozostaje mi nic innego jak prosić was, abyście ćwiczyli! – zawołał Dumbledore z wesołą miną. – Jako, że pan Riddle jako jedyny wykonał wszystkie zadania poprawnie, nagradzam Slytherin trzydziestoma punktami – dodał.
Badawcze, żywe spojrzenie jasnoniebieskich oczu napotkało wzrok tych ciemnobrązowych bez wyrazu, tak bardzo z nimi kontrastujących. Tom wiedział, czego oczekuje profesor i był skłonny mu to dać.
- Dziękuję, panie profesorze – wyrzekł miękko, a pełne wargi wygięły się w delikatnym uśmiechu pełnym satysfakcji.
To on pierwszy przerwał ten kontakt wzrokowy pod niewinnym pretekstem odnalezienia swojej torby na drewnianej podłodze. Kiedy podniósł torbę, a zaraz po niej spojrzenie, Dumbledore’a nie było już w sali.
- Jak ty to robisz, Tom? – zapytał z rozpaczą Lestrange, kiedy już wychodzili.
Riddle zerknął na niego z wyższością, a kąciki jego warg zadrgały w z trudem powstrzymywanym ironicznym uśmieszku.
- Nie każ mi się powtarzać, Gervaise – odrzekł łagodnie. – Sam też tego nie rób, to niezdrowe…
Nott parsknął śmiechem na widok miny zgaszonego w ten sposób kolegi, ale Avery był zbyt pochłonięty czymś innym.
- Uwaga – mruknął jedynie.
Riddle automatycznie się odwrócił, stając w ten sposób twarzą w twarz z panną Richards.
- Tom, może będziesz skłonny… - zaczęła, robiąc do niego maślane oczy.
Na twarzy Riddle’a odmalowała się odraza. Z trudem powstrzymał się od miotnięcia w nią Klątwy Upiorów. To w końcu dziewczyna, a on był gentlemanem. Odszedł krokiem tak szybkim, że trójka towarzyszących mu chłopaków musiała niemal biec, ażeby za nim nadążyć.
- Co ona w ogóle zrobiła na tej lekcji? – zapytał Nott, który najwyraźniej, podobnie jak Tom, przeoczył ten moment.
- Och, nic specjalnego. Zamiast igły transmutowała paznokieć starego Dumby’ego – odrzekł Avery, parskając śmiechem.
Riddle zatrzymał się w pół kroku, ze stopą w powietrzu, patrząc na niego z niedowierzaniem.
- Transmutowała mu paznokieć w zapałkę?
Pękający ze śmiechu Avery, który nie był już w stanie wydobyć z siebie żadnego słowa, pokiwał szybko głową. Riddle postawił wreszcie swoją stopę na posadzce, uśmiechając się z mściwą satysfakcją.
- Nawet mi go trochę szkoda – orzekł spokojnie, chociaż wyraz jego twarzy całkowicie temu przeczył.
- Niepotrzebnie, natychmiast go sobie odczarował – wzruszył ramionami Lestrange, którego najwyraźniej sytuacja bawiła teraz dużo mniej, niż na lekcji. – Lepiej byłoby, gdyby transmutowała mu…
- Gervaise! – zaprotestował Riddle. – Okaż litość Avery’emu, będzie mu wstyd, jeśli posika się na szkolnym korytarzu – dodał, zerkając na zaśmiewającego się blondyna z politowaniem. To przecież nie było aż tak zabawne.
Cały czerwony Avery nie odszczeknął mu się w żaden sposób, możliwe że dlatego, iż właśnie dotarli do tego obszaru ściany, który był wejściem do Pokoju Wspólnego Ślizgonów.
- Inferius – mruknął Riddle, ale mur okazał się nieustępliwy. – Znowu zmienili to przeklęte hasło? Herbercie, idź znaleźć prefekta albo kogoś z nauczycieli. Pospiesz się – polecił rozkazującym tonem.
Nottowi nie trzeba było powtarzać. Dzięki zdolnościom Riddle’a a także czemuś specyficznemu w jego postawie, co można było określić mianem władczości, fakt, że wydawał swoim kolegom polecenia, ażeby nie nazwać tego rozkazami, wydawał się czymś najzupełniej normalnym i na miejscu.
- Będziemy tu tak czekać? – zapytał Avery, z którego policzków nie zniknęły jeszcze rumieńce.
- A gdzie chcesz iść? – odpowiedział pytaniem na pytanie Lestrange.
- Nie ciebie pytam. Tom?
- Nie miałoby sensu wysyłanie Herberta po hasło, gdybym chciał teraz uganiać się po szkolnych korytarzach, prawda? – uniósł brwi Riddle, najwyraźniej nieco poirytowany. – Przecież…
- Tortura Transmutacji – powiedziała wysoka dziewczyna w szacie z zielonymi mankietami, która właśnie wyminęła grupkę, nie zaszczyciwszy ich ani jednym spojrzeniem. Kawałek ściany usunął się, otwierając przejście do Pokoju Wspólnego.
- Jednak nie będziemy czekać, Avery – mruknął Gervaise, wsuwając się zaraz za nią.
Riddle i Avery niespiesznie podążyli za nim. Kiedy Tom miał już zamknąć przejście, usłyszał rubaszne nawoływanie:
- Panie Riddle!
Cofnął się na korytarz, stając oko w oko z opiekunem swojego domu. Horacy Slughorn! Jakże ciekawy był to człowiek. Nazwać go ekscentrycznym? To byłoby spore niedopowiedzenie. Mistrz Eliksirów ze swoim wiecznym głośnym śmiechem i nie zawsze sensowną paplaniną był jedyny w swoim rodzaju, znacznie wyróżniając się spośród wszystkich nauczycieli. Tom wiedział jednak, że za tą swobodną powierzchownością kryje się coś więcej, mianowicie potężne zdolności i spora wiedza, które zapewniły Slughornowi spory szacunek w jego oczach. Zwłaszcza, że młody Ślizgon zdawał sobie sprawę z tego, że może skutecznie wykorzystać jego długi jęzor.
- Dzień dobry, panie profesorze – przywitał się, przywołując na twarz ujmujący uśmiech, w którym trudno byłoby doszukać się chociaż cienia sztuczności, mimo, że grymas ten nie objął jego chłodnych, ciemnobrązowych oczu. – O co chodzi?
- Chciałbym zaprosić cię na jutrzejszy wieczór do swojego gabinetu… Organizuję takie małe spotkania, powiedzmy przyjęcia, dla zdolniejszych uczniów… Głównie adresuję je do wyższych roczników, ale pan, panie Riddle… - zaczął profesor z typowym dla siebie dobrotliwym uśmiechem.
Wyraz twarzy Riddle’a uległ zmianie. W tej chwili wydawał się speszony.
- Jest pan bardzo miły, profesorze… Nie jestem pewien, czy zasługuję na…
- Oczywiście, że zasługujesz, Tom! – zaśmiał się Slughorn, porzucając wreszcie tę sztywną, zwłaszcza w jego ustach, formę. – Twoje wyczyny na lekcjach… Już na pierwszej wiedziałem, że jesteś kimś!
Tom i Avery wpadli do sali z dziesięciominutowym spóźnieniem.
- Przepraszam, panie profesorze, nie mogliśmy znaleźć sali – wykrztusił Riddle.
Mimo dość dobrej kondycji, bieganina po szkolnych korytarzach doprowadziła go do lekkiej zadyszki. Przed chwilą obiegli przecież całe siedem pięter zamku, ażeby dowiedzieć się, że…
- Przecież jest ona tuż obok wejścia do waszego Pokoju Wspólnego, panie…
- Riddle – przedstawił się szybko. – A to jest Avery. Naprawdę nam przykro… Ja zazwyczaj się nie spóźniam… Wie pan profesor z pewnością, że najciemniej jest zawsze pod latarnią, po prostu nie wpadliśmy na to, żeby sprawdzić w lochach – dodał i uśmiechnął się delikatnie.
Slughorn chciał jeszcze poczynić jakąś żartobliwą reprymendę, ot tak, aby postraszyć pierwszorocznych, żeby nie wyjść na zbyt łagodnego. Słowa uwięzły mu jednak w gardle na widok tego uśmiechu. Ten Riddle był bez wątpienia najbardziej urokliwym uczniem, z jakim miał kiedykolwiek do czynienia.
- No dobrze, siadaj, Riddle… Ty również, Abbery – mruknął jedynie. – A więc, jak już mówiłem, na pierwszych zajęciach uwarzymy coś prostego... Powiedzmy, że eliksir do oczyszczania ran, zawsze przyda się pani Pomfrey w skrzydle szpitalnym… Te, które będą do czegoś zdatne, tam właśnie trafią. Instrukcję oraz spis ingrediencji – tutaj machnął różdżką – macie na tablicy. Wszystko, co będzie wam potrzebne, znajdziecie w tym kredensie. Zaczynajcie!
Lestrange przesunął swoje rzeczy, aby zrobić im miejsce przy czteroosobowym stoliku, który zajmował razem z Nottem. Tom, kiedy tylko usiadł i położył swój kociołek na blacie, zmrużył oczy, rozczytując drobne literki koślawego pisma.
- Pokrzywa… - mruknął. – I szałwia – zerknął na idącego w stronę kredensu Avery’ego. – Weźmiesz też dla mnie?
- Jasne, żaden problem.
Riddle przez chwilę milczał, zanim wyszeptał jedno słowo:
- Dzięki.
Resztę lekcji spędzili w milczeniu, każdy nad swoim kociołkiem. Kiedy zbliżała się ona do końca, Riddle, pomimo usilnych prób, ciągle nie mógł uzyskać opisanego w podręczniku neonowo różowego odcienia swojego eliksiru, choć zapach przypominał już, zgodnie z przewidywaniami, eukaliptus. Nie satysfakcjonowało go to. Chciał, aby wywar był doskonały. Obrzucił uważnym spojrzeniem rozłożone na ławce składniki, ale żaden nie wydawał mu się odpowiedni. Otworzył swój kuferek z ingrediencjami. Skórka boa, nie… Szczurze wątroby też nie… Mięta? Pamiętał ze swoich mugolskich czasów, jak herbatę z niej podawano mu na ból brzucha. Jeśli łagodzi niestrawności, a ponadto działa przeciwbólowo… Może nada się do eliksiru na rany… A może pięciornik? W podręczniku czytał coś o jego ściągającym i przeciwzapalnym działaniu. Dodał do eliksiru szczyptę jednego i drugiego, a wówczas płyn zmienił swoje zabarwienie, jednak nie na różowy, a na jadowicie zielony. Zanim Riddle zdążył w jakikolwiek sposób uratować swoją pracę, do kociołka podszedł Slughorn.
- Na Merlina! Co ty tutaj dodałeś, chłopcze?!
Riddle spuścił wzrok. Jego ambicje go zgubiły, a mógł trzymać się przepisu, przynajmniej zapach był odpowiedni…
- Miętę i odrobinę pięciornika. Chciałem…
- Oto prawdziwy eliksirowar! – zawołał podekscytowany profesor. Riddle podniósł wzrok, patrząc na niego z niedowierzaniem, gdy ten wymachiwał fiolką pełną jego eliksiru nad głowami całej klasy. – Proszę bardzo! Jadowita zieleń, idealnie uwarzony eliksir odkażający! W podręczniku zawarta jest jedynie prosta instrukcja na jego poprawną wersję, po dodaniu czegoś przeciwzapalnego taka poprawna mikstura staje się ona perfekcyjna! Otrzymał pan właśnie dwadzieścia punktów dla Slytherinu, panie…
- Riddle – podpowiedział Tom z błyskiem satysfakcji w oku.
- Oczywiście, Riddle – mruknął profesor, przekonany, że jego nazwiska już nigdy więcej nie zapomni.
- Jest pan bardzo uprzejmy – powtórzył Riddle, jeszcze raz serwując Slughornowi swój pozornie ciepły, ujmujący uśmiech. – Chętnie pojawię się na pana przyjęciu.
Kiedy kilka sekund później wszedł do Pokoju Wspólnego, na jego twarzy widniał szeroki uśmiech pełen samozadowolenia.
_________________
Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze
Na próżno czekały na słońca oblicze...
(...)
Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...

~ L. Staff
 
 
asandi 





Wiek: 33
Dołączył: 04 Sie 2015
Posty: 3583
Wysłany: 2015-09-09, 21:18   

Naprawdę jest co czytać.
 
 
Pierdomenico 





Wiek: 35
Dołączyła: 15 Lip 2015
Posty: 6547
Skąd: Vinewood Hills
Wysłany: 2015-09-10, 14:26   

"Riddle nie cierpiał słodkich idiotek, a jeżeli było coś, czego nie znosił jeszcze bardziej, to był to chichot słodkich idiotek. "

Hehe dobre :D Więc jak rozumiem, teraz trzeba będzie czekać na rozdziały? Buu mam nadzieję, że nie za długo! Uwielbiam Slughorna, fajnie że będą jego wieczorki bo to był jeden z fajniejszych momentów z książek i filmów. Ciekawe też to z paznokciem Dumbledora, bardzo pomysłowe,
Spoiler:

to pewnie ma rozbudzić jego zainteresowanie Horkruxami i rozszczepianiem duszy? :)



Bardzo przyzwoicie i czekam na dalszy ciąg bo czyta się z przyjemnością.
_________________

Wśród gości na kolacji jest fotograf. Gospodyni mówi:
- Robi Pan świetne zdjęcia! Musi mieć Pan drogi aparat!
Gość odchrząknął tylko. Wychodząc rzekł całując Gospodynie w rękę:
- Wybornie Pani gotuje! Musi mieć Pani drogie garnki!
 
 
asandi 





Wiek: 33
Dołączył: 04 Sie 2015
Posty: 3583
Wysłany: 2015-09-10, 16:45   

Ludzie mają taki talent do tworzenia dzieł, szkoda, że ich skromność albo tudzież brak możliwości rozpowszechnienia swoich dzieł większemu gronu, uniemożliwia rozwijanie się tych osób.
 
 
Ascara 





Wiek: 29
Dołączyła: 27 Lip 2015
Posty: 1526
Wysłany: 2015-09-10, 20:24   

Dziękuję Wam za opinie, naprawdę. Mam co prawda bloga z tym tekstem, ale nie cieszy się dużą popularnością. Miło wiedzieć, że ktoś to czyta, że CHCE to czytać. <3
Dzisiaj widzę, że strzeliłam gafę, bo nie dałam kursywy tam, gdzie była przytoczona retrospekcja, nie skopiowała mi się z Worda. :głupek:

Postaram się jak najszybciej dokończyć kolejny rozdział, chociaż pewnie nie będzie to już dziś ani jutro.
_________________
Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze
Na próżno czekały na słońca oblicze...
(...)
Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...

~ L. Staff
 
 
asandi 





Wiek: 33
Dołączył: 04 Sie 2015
Posty: 3583
Wysłany: 2015-09-10, 20:35   

A ja dziękuję, za zmarnowanie czasu.
 
 
Ascara 





Wiek: 29
Dołączyła: 27 Lip 2015
Posty: 1526
Wysłany: 2015-10-09, 20:45   

Napisałam to około tygodnia-dwóch temu, ale zabrakło mi energii, żeby zajrzeć i wrzucić tutaj. Według nowej idei rozdziały będą krótsze, a częstsze (tzn. zależy, co rozumieć pod pojęciem częstsze, kolejny pewnie na święta...). Wygodniej jest mi napisać coś w tym stylu, a i czytelnikowi łatwiej przeczytać to na jeden raz.
Na razie zaniechałam opisu bankietu u Horacego, to wymaga skupienia, na które mnie obecnie nie stać.

♠ Rozdział 4 Czy bezn to nieuchronna ostateczność?

Tom wrócił ze spotkania Klubu Ślimaka, jak żartobliwie określał Slughorn zgromadzoną przez siebie grupę najciekawszych uczniów w szkole, późną nocą. Kiedy przechodził przez odpowiedni kawałek ściany do Pokoju Wspólnego Slytherinu, zegar na szczycie Wieży Zegarowej wybijał właśnie drugą w nocy.
- Jak było? – usłyszał, kiedy przechodził przez salon.
Odwrócił się. Na kanapie siedzieli Avery i Lestrange, Nott najwyraźniej poszedł już spać. Chłopcy z wypiekami na twarzy oczekiwali relacji, byli więc wyraźnie rozczarowani, kiedy Tom wzruszył ramionami.
- Czy ja wiem… W sumie nic specjalnego.
- Jak to? – dopytał natychmiast Lestrange. – Nott mówił, że do tego klubu należą wyłącznie uczniowie od piątego rocznika wzwyż, ci najzdolniejsi oraz najsławniejsi, niemal jedynie czystej krwi. Musi tam dziać się coś ciekawego! Slughorn udziela wam dodatkowych lekcji?
- Nie – pokręcił głową Riddle.
- To może daje jakieś rady, chociażby na przyszłość? – kontynuował Gervaise.
- Ja wiem, że twoja cicha i skryta natura jest twoim atutem, Tom, ale nie przesadzaj – wtrącił Avery. – Nie po to czekamy tu pół nocy, żebyś odpowiadał nam półsłówkami!
- Możliwe, jakkolwiek nadal nie wiem, po co to właściwie robicie – uśmiechnął się drwiąco Riddle. – Jestem zmęczony, idę spać – dodał, kierując się w stronę drzwi prowadzących do sypialni.
Lestrange i Avery wymienili poirytowane spojrzenia, jednak nie śmieli protestować. Już dawno zauważyli z zaskoczeniem, że zupełnie nie potrafią sprzeciwić się Tomowi. Prawdopodobnie wynikało to z faktu, że nie chcieli utracić jego przyjaźni – wszyscy przecież zazdrościli im tego, że trzymają się z najbardziej interesującym i zdolnym uczniem w szkole.

Obrona Przed Czarną Magią była właściwie ulubionym przedmiotem Toma, chociaż bał się przyznać nawet przed sobą samym, że wolałby uczyć się samej czarnej magii, nie tylko tego, w jaki sposób jej przeciwdziałać. Głównie dlatego chłonął również z uwagą wszelkie informacje dotyczące tego, czemu się przeciwdziała na tych zajęciach. Żałował jedynie tego, że było ich tak niewiele. Miał ogromną nadzieję, że sytuacja ulegnie poprawie na wyższych latach, chociaż znając stosunek dyrektorów do niebezpiecznych obszarów magii, była to raczej nadzieja płonna.
- Dzisiaj porozmawiamy sobie o…
Riddle podniósł rękę. Wszystkie spojrzenia, włącznie ze wzrokiem profesor Merrythought, skierowały się na niego.
- Tak, panie Riddle?
- Pani profesor, czym lub kim są inferiusy? – zapytał spokojnie, hamując odczuwaną ekscytację. – W bibliotece dotarłem jedynie do informacji o tym, że są to ożywione ciała…
Nauczycielka milczała przez moment, aby wreszcie sformułować pytanie zamiast odpowiedzi:
- Skąd znasz to słowo, Riddle?
- Och – zmieszał się Riddle, choć wyłącznie na zewnątrz. – Przepraszam, nie chciałem poruszyć jakiegoś nieodpowiedniego tematu – powiedział przepraszającym tonem. – Po prostu takie było niedawno hasło do wejścia do Pokoju Wspólnego Slytherinu, byłem ciekaw…
- Muszę poważnie pogadać z tym Slughornem – mruknęła nauczycielka pod nosem, najwyraźniej porażona doborem hasła, głośno mówiąc już. – No dobrze… Mogę powiedzieć wam kilka słów, ale bez szczegółów. To będzie w siódmej klasie. Inferiusy to, jak już pan powiedział, panie Riddle – tutaj skłoniła się w jego kierunku – ożywione ciała. To bardzo skomplikowana dziedzina czarnej magii, posługiwali się nią jedynie prawdziwie zaawansowani czarnoksiężnicy. Od setek lat nie zarejestrowano żadnego inferiusa, możliwe więc, że to jedynie niepokojąca legenda.
- A jednak pani w nie wierzy, pani profesor, prawda? – dociekał Tom, odczytując to z jej oczu.
Już dawno nauczył się we właściwy sposób wykorzystywać zdolność spijania słów nie z ust, a z oczu. Jeszcze w sierocińcu, tego pamiętnego dnia nad morzem, odkrył, że potrafi słyszeć myśli zupełnie tak, jak zwyczajne wypowiedzi. Szybko też zdał sobie sprawę z tego, że potrzebuje do tego kontaktu wzrokowego. Jedynym dostrzegalnym przez niego minusem sytuacji był fakt, że potrafił dotrzeć jedynie do aktualnych myśli danej osoby, nie będąc zdolnym do penetracji podświadomości i innych obszarów pamięci. Liczył, że pewnego dnia zdoła to wypracować, dlatego wertował w wolnych chwilach wszystkie książki w bibliotece, poszukując czegokolwiek na temat magii umysłu, na razie bezskutecznie. Zanotował sobie w pamięci, że może spróbować zapytać o to Slughorna podczas kolejnego spotkania, które miał odbyć się w sobotę, a więc już za trzy dni. Profesor wyglądał na kogoś całkowicie chętnego do dzielenia się swoją widzą.
- Tak, wierzę, panie Riddle. Czarna magia to tajemnicza dziedzina, ciągle niedostatecznie zgłębiona, sądzę, że nie tylko takie rzeczy umożliwia. Legendy głoszą, że zapewnia nawet nieśmiertelność… Tak, nieśmiertelność, panie Riddle – dodała Merrythought, widząc na jego twarzy fascynację przemieszaną z niedowierzaniem. – To są jednak tematy tabu, których nie wolno poruszać w tej szkole.
- Rozumiem – skinął głową Tom, nie chcąc jej irytować, co mogłoby zaskutkować utratą ciekawego źródła informacji. O to dopyta przy innej okazji.
- Tak więc sądzę, że jest to najzupełniej możliwe – wróciła do tematu nauczycielka. – Według legendy czarnoksiężnik może stworzyć inferiusa z zamordowanej przez siebie osoby, nie kogokolwiek innego. Co ciekawe, doniesienia świadczą o tym, że nie musi to być wcale zaraz po dokonaniu mordu, także po wielu latach można przywołać zmarłego niczym bajkowe czarownice Chowańców. Konieczne jest do tego wypowiedzenie odpowiedniego zaklęcia, którego jednak raczej nie znajdzie się w żadnej ze współczesnych ksiąg, może to jest przyczyną utraty wieści o jakichkolwiek inferiusach. Taki przywołany zmarły całkowicie zatraca jakiekolwiek emocje, uczucia z czasów swojej egzystencji, jest tylko przerażającą skorupą podążającą ślepo za swoim panem.
- Ale po co tworzyć coś takiego? – spytał jakiś Gryfon, którego mina sugerowała, że bardzo go to obrzydza.
- Inferius jest całkowicie posłuszny panu. Wykona każdy rozkaz, jest też idealnym strażnikiem. Zabija wszystko i wszystkich, co napotka na swojej drodze, a jest to straszna bezn – odrzekła profesor. – To doskonały sługa kogoś o dużych ambicjach, kto gotów jest dążyć do celu niezależnie od wszystkiego.
- Jak obronić się przed takim inferiusem? – zapytał zaniepokojony Avery.
- Ogień i światło. Może to być zwyczajne zaklęcie w stylu Incendio lub Lacarnum inflamarae, jednakże one działają krótkotrwale i jedynie na jednego osobnika, zaś one z reguły atakują wspólnie. Najlepsza jest Szatańska Pożoga, niestety jest to zaklęcie czarnomagiczne, które potrafią wyczarować tylko najwybitniejsi czarnoksiężnicy.
- Czym jest…
- Wystarczy na dzisiaj, panie Riddle – ucięła nauczycielka, może ze względu na ekscytację w oczach, której nie zdołał ukryć. – Wróćmy do tematu zajęć, którym jest…
- Jak myślicie, co to ta Szatańska Pożoga? – zapytał Nott, kiedy wyszli już z zajęć.
- Nazwa sugeruje, że to jakieś diabelskie płomienie – odrzekł Lestrange. – Pewnie to po prostu bardzo intensywny ogień.
- Nie sądzę – pokręcił głową Avery. – Widzieliście, jak szybko zamilkła, kiedy na to przeszło. Mówiła bez większej krępacji o inferiusach, a na temat tego zaklęcia nie chciała w ogóle się wypowiadać. Co ty o tym myślisz, Tom?
Trzy pary oczu zwróciły się na milczącego Riddle’a, który jednak nie odpowiedział na to pytanie. Właściwie to niemal ich nie słuchał. Oczyma wyobraźni widział już siebie w Dziale Zakazanym biblioteki, gdzie mógłby zaspokoić ciekawość. Nie miał tam jednak, niestety, dostępu. Jedyną osobą, która może mu go udzielić jest…

- Panie profesorze? – zapytał cicho Tom, odwracając się w drzwiach gabinetu Slughrona po kolejnym spotkaniu Klubu Ślimaka.
- Tak, Tom? Ale szybciutko, sam widzisz, że już pierwsza… Dumbledore urwałby mi głowę, gdyby dowiedział się, że tak długo was trzymałem…
- Dumbledore? – powtórzył Riddle, marszcząc brwi i zapominając na moment o swoim pytaniu. – Przecież to Dippet jest dyrektorem.
- Tylko formalnie, Tom – machnął ręką nauczyciel. – Tak naprawdę Dippet robi to, co sugeruje mu Albus, Dippet jest tylko dyrektorem, podczas, gdy Dumbledore to wielki czarodziej.
- Z pewnością – szepnął Riddle z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, zamyślając się na krótki moment, po którym otrząsnął się, powracając do pragnienia, które od kilku dni chodziło mu już po głowie. – Chciałem poprosić pana o pozwolenie na odwiedzenie Działu Ksiąg zakazanych. Chcę poczytać o…
- Nie musisz mi się tłumaczyć, Tom! – zaśmiał się rubasznie nauczyciel. – Twoje zdolności i rozwój umysłowy znacząco wyprzedzają twoich kolegów, to naturalne, że masz ochotę poszerzyć swoją wiedzę, niekoniecznie tylko o to, co wolno omawiać na lekcjach – puścił do ucznia oczko. – Ale nie przeginaj tam! – dodał, grożąc mu palcem, po czym podpisał podsunięty mu dokument.
Na ustach Toma pojawił się pełen satysfakcji uśmiech.
_________________
Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze
Na próżno czekały na słońca oblicze...
(...)
Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...

~ L. Staff
 
 
Pierdomenico 





Wiek: 35
Dołączyła: 15 Lip 2015
Posty: 6547
Skąd: Vinewood Hills
Wysłany: 2015-10-10, 10:56   

Wreszcie jest dalsza część! :jupi: rzeczywiście skrócone rozdziały ale wiem jak można utkwić w pewnym momencie i zbierać się do pisania tylko takich krótszych tekstów, sama mam teraz to samo. Bardzo fajne wprowadzenie do tego, jak to mogło się potoczyć. Jak Riddle osaczał i wykorzystywał Slughorna coraz bardziej, klimat jest, dialogi też dobre. Szkoda, że zrezygnowałaś z opisu wieczorku, bo to były jedne z moich ulubionych momentów, jak i inne gdzie Slughorn grał pierwsze skrzypce - zawsze tam trochę humoru było. Czekam na dalszy rozwój wypadków, zawsze lepiej pisać wtedy, jak ma się wenę niż na siłę coś tworzyć :8

Ostatnio czytałam pewne Dramione, gdzie całość była tak głupkowata, postacie zupełnie nie zachowywały się tak, jak zostały stworzone, lubię alternatywne historie, lecz gdy postać nie jest zupełnym swoim przeciwieństwem - Tom u Ciebie zachowuje się tak, że widzę go jakbym oglądała film :love:
_________________

Wśród gości na kolacji jest fotograf. Gospodyni mówi:
- Robi Pan świetne zdjęcia! Musi mieć Pan drogi aparat!
Gość odchrząknął tylko. Wychodząc rzekł całując Gospodynie w rękę:
- Wybornie Pani gotuje! Musi mieć Pani drogie garnki!
 
 
Ascara 





Wiek: 29
Dołączyła: 27 Lip 2015
Posty: 1526
Wysłany: 2015-10-10, 13:05   

Dziękuję, naprawdę mi miło. :kwiatek: Niestety sporo fanficów wygląda tak, jak mówisz. Kiedyś czytałam Tomione, które całkiem dobrze się zaczynało, ale gdzieś w połowie Tom zaczął zachowywać się jak typowy nastolatek, a może raczej nastolatka z typowymi humorami i PMS. :głupek:

Cóż, gdy piszę dłuższe teksty, robię to zazwyczaj na raty, a one na tym tracą. Wolę usiąść raz a dobrze. ;)

Wieczorek opisałam z wyżej podanego powodu plus drugiego - chciałabym mieć przedtem pod ręką HPiKP, żeby poczytać sobie dokładnie, jak tego typu kwestie przebiegały.
_________________
Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze
Na próżno czekały na słońca oblicze...
(...)
Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...

~ L. Staff
 
 
Pierdomenico 





Wiek: 35
Dołączyła: 15 Lip 2015
Posty: 6547
Skąd: Vinewood Hills
Wysłany: 2015-10-10, 13:43   

Ascara, z takich fanfików to bardzo ale to bardzo przypadł mi do gustu "Bez cukru", czytam teraz jak normalną książkę, dziewczyna napisała ponad 1600 stron tekstu! I to - przynajmniej początek, nie wiem jak dalej - jest zupełnie w stylu Rowling, więc polecam! Chociaż tam jest motyw Sevmione ale jeszcze nie dotarłam do żadnych takich treści.

Też zawsze piszę na raz, te początkowe rozdziały szły tak, że nie nadążałam pisać za myślami, a piszę szybko, teraz kompletna pustka. Widać, że robisz to skrupulatnie, więc lepiej dobrze dopracowany rozdział i fabuła, niż właśnie robienie z Hogwartu Beverly Hills 90210, jak to z Tomem zakochanym nastolatkiem :D
_________________

Wśród gości na kolacji jest fotograf. Gospodyni mówi:
- Robi Pan świetne zdjęcia! Musi mieć Pan drogi aparat!
Gość odchrząknął tylko. Wychodząc rzekł całując Gospodynie w rękę:
- Wybornie Pani gotuje! Musi mieć Pani drogie garnki!
 
 
Ascara 





Wiek: 29
Dołączyła: 27 Lip 2015
Posty: 1526
Wysłany: 2015-10-10, 13:48   

"Bez cukru" to z tego, co mi wiadomo bardzo "zaawansowany" Sevmione. Ja go nie czytałam, ale moja koleżanka jest nim absolutnie zajarana, bowiem ten wątek bardzo ją kręci. ;)
_________________
Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze
Na próżno czekały na słońca oblicze...
(...)
Ktoś dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...

~ L. Staff
 
 
fantine 
life is fleeting, death is eternal





Wiek: 26
Dołączyła: 16 Sty 2016
Posty: 478
Skąd: Północny Azyl Nieumarłych
Wysłany: 2016-02-09, 19:13   

Kiedy czytałam Harry'ego Pottera, marzyłam, żeby coś takiego powstało. Nie miałam dość motywacji, żeby sama to napisać, ale dziękuję za spełnienie mojego młodzieńczego marzenia i czekam na dalsze rozdziały.

Bardzo dobrze się czyta, ładny styl. Dobrze ujęta historia, zasadniczo nie mam zastrzeżeń, jedynie wydaje mi się, że pewne szczegóły są niepotrzebnie tyle razy podkreślane, tak jak na przykład odmienność Riddle'a i momentami miałam lekkie wrażenie monotonii, planujesz opisać jakąś szybszą akcję? Ale ogólnie świetne, pisz dalej, powodzenia!
_________________
- Wykonuję pewną pracę...
- Ale czym się zajmujesz?
- Myśleniem

_________________
I may have sinned, but there's no need to push me around
 
 
Wyświetl posty z ostatnich:   
Odpowiedz do tematu
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach
Nie możesz załączać plików na tym forum
Możesz ściągać załączniki na tym forum
Dodaj temat do Ulubionych
Wersja do druku

Skocz do:  

 

Czy wiesz, że...