Demotywatory.pl - Forum
Nieoficjalne forum serwisu Demotywatory.pl stworzone przez użytkowników

Opowiadania, fan fiction - *brak tytułu* Prolog i niepełne dwa rodziały

K4mil - 2016-06-13, 21:59
Temat postu: *brak tytułu* Prolog i niepełne dwa rodziały
Objętościowo miała być to powieść.
Niestety jak dotąd wyszło raptem 30 stron A4 i nie wiem kiedy i czy pojawi się ciąg dalszy.
Tak czy inaczej, stwierdziłem, że podzielę się tym co mam i z chęcią posłucham waszych opinii (o ile komuś będzie chciało się czytać), które niewątpliwie okażą się przydatne, jeśli będę kontynuował.

Prolog
Kamienne schody, a raczej ich pozostałości, wydawały się wić w nieskończoność. Ocierająca dłonie kobieta westchnęła, po czym odrzuciła w bok splamioną krwią chustę, która kołysząc się, zaczęła powoli opadać w przepaść ku kotłującym się w dolinie tysiącom ludzi.
- Mam dość. – Tym razem energicznie poprawiła związane w kok blond włosy. – Nie jesteśmy jeszcze nawet w połowie drogi, a to już trzecia grupa.
- Wyjaśnij mi coś Viv. – Ciężko oddychający, na oko czterdziestoletni mężczyzna oderwał wzrok od trupa leżącego obok i spojrzał w iskrzące się oczy towarzyszki. – Dlaczego zgłosiłaś się na ochotniczkę?
- Dla tego co znajdziemy na górze. – Wskazała dłonią ruiny wieży strażniczej znajdującej się na szczycie stromego wzniesienia. – Tam dzieje się coś bardzo ciekawego. Nie czujesz tych zakłóceń energii? Ciężko zebrać myśli, a zaklęcia męczą co najmniej trzykrotnie bardziej niż zwykle…
- I właśnie dlatego ta cała sprawa mi się nie podoba. Jeśli to coś poważnego, to jest nas zbyt niewielu żeby…
- Panie de Aiste. – Jeden z otaczających ich żołnierzy, dotąd zajmujący się wydawaniem poleceń trójce swoich podkomendnych, zwrócił się do maga. – Z całym szacunkiem, ale to jest wojna, tam na dole toczy się bitwa, a my jesteśmy na dobrze strzeżonym terenie wroga. To chyba jasne, że zamiast całego regimentu wysłano oddział, który specjalizuje się w podobnych wypadach.
- Proszę się nie unosić kapitanie. Cead z wojną ma styczność dopiero po raz drugi. Pierwszy był wtedy, gdy poprosił mnie o rękę. – Vividh zachichotała, a sam zainteresowany ze zrezygnowaniem pokręcił głową.
Przodem ruszyli żołnierze. Ich lekkie ale zarazem niesamowicie wytrzymałe pancerze na skutek walki zdążyły zmienić kolor– z mieniącego się w promieniach słońca srebra, przeszły w ciemną czerwień, nadając wojownikom iście upiorny wygląd.
Oddziały Specjalne Republiki zasługiwały na swoją sławę. W ich skład często wchodzili szkoleni od dziecka niewolnicy z Południowych Rubieży, wyzwoleńcy, którzy nie mogli znaleźć dla siebie miejsca poza areną, a także zdyscyplinowani żołnierze potrafiący dowieść swojej wartości na polu bitwy. Ci ostatni stawali się najczęściej kapitanami czteroosobowych grup, stanowiących podstawę działania formacji. Jej zadania polegały zazwyczaj na błyskawicznych rajdach na tyły wroga w celu dezorganizacji działań armii, poprzez niszczenie składów zaopatrzenia, przecinanie szlaków komunikacyjnych, czy nawet nadawanie fałszywych wiadomości. Nieocienione zasługi oddawali także w przypadkach oblężeń twierdz, czy też bardzo delikatnych zadań w trakcie pokoju. Wyposażeni w najlepszej jakości broń i pancerze, posiadający ponadprzeciętne umiejętności bojowe, potrafili skutecznie radzić sobie nawet w sytuacjach kilkukrotnej przewagi liczebnej ze strony przeciwnika.
Tym razem jednak zadanie było nietypowe. Bardzo rzadko wysyłano Oddziały Specjalne, gdy chodziło o sprawy związane z magią. Zręczny czarodziej potrafił poradzić sobie nawet z najlepszymi wojownikami, jeżeli ci byli pozbawieni magicznego wsparcia. Jednak w szeregach Cieni – tak potocznie nazywano członków Oddziałów – nie było nikogo posługującego się magią. Czy to z powodu niechęci władających myślą do podobnych formacji – która była przez drugą stronę entuzjastycznie odwzajemniana – czy też przez wzgląd na stosunkowo krótką historię magii w działaniach wojennych.
Między innymi właśnie dlatego sytuacja w grupie zdawała się być dosyć napięta. Nie do końca wiadomo było kto przewodzi całej operacji, a kto ma posłusznie wykonywać polecenia. Rozkazy zostały wydane pośpiesznie i wynikało z nich, że głównym zadaniem Cieni jest doprowadzenie magów do miejsca niewyjaśnionych anomalii magicznych, a następnie upewnienie się, że armii Republiki nic z tego tytułu nie grozi.
Droga dłużyła się niesamowicie. Nie tyle ze względu na odległość, co fatalny stan prowadzącej na szczyt wzniesienia ścieżki. Resztki zmiecionych upływem czasu schodów, zamiast ułatwiać, jeszcze bardziej utrudniały marsz po wąskiej półce skalnej, wijącej się spiralnie wokół wzgórza.
Przed nimi rysował się widok skąpanej w mroku doliny. Bitwa trwała już dobre dziesięć godzin i nie wyglądało na to by miała skończyć się przed zachodem słońca. Mogłoby się wydawać, że z punktu nieco oddalonego od pola walki i wzniesionego ponad nie, będzie łatwo ocenić, która ze stron zdobywa przewagę, a która tylko odwleka nieuniknione – nic bardziej mylnego. W dole dało się dostrzec jedynie tysiące mrówek, które choć dobrze wiedzą co robią, to dla postronnego obserwatora wydają się wyłącznie uosobieniem chaosu. Echo dochodzących z doliny wrzasków, stapiających się w jeden zbiorczy jęk, huczało niczym uderzający o skałę wiatr, przyprawiając o gęsią skórkę i nie pozwalając skupić myśli.
Największą uwagę przykuwały jednak wciąż pojawiające się – zwłaszcza w centrum pola bitwy – różnokolorowe błyski, przerywane nagłymi opadami deszczu, gradu, a gdzieniegdzie nawet śniegu. Chmury unoszące się nisko nad doliną, niczym wielki baldachim zakrywały prawie całą jej powierzchnię, odbijając promienie słońca. A ono czując się niepotrzebne, jakby szybciej niż zwykle zmierzało ku horyzontowi.
„To prawie jak… inny świat” – przemknęło Vividh przez myśl.

***
Enmenkar zachwiał się, gdy topór przeciwnika trafił z potężnym impetem w jego tarczę, niebezpiecznie wyginając metal. W lewym przedramieniu pulsował tępy ból, a każde kolejne uderzenie wydawało się zbliżać olbrzyma z północy do końca starcia.

Dla syna przewodniczącego Rady Najwyższej bitwa już od dłuższego czasu nie toczyła się pomyślnie. Dowodząc Regimentem Fariańskim miał nie dopuścić do okrążającego manewru wroga na lewej flance, która swoim ukształtowaniem terenu zapewniała przeciwnikowi istotną przewagę.

Tym razem topór bojowy przeciął tylko powietrze. Enmenkar wyczuł intencje atakującego, odskoczył w bok i spróbował kontrataku.

Początek bitwy nie zapowiadał katastrofy, która miała nastąpić już kilka godzin później. Będący u stóp niewielkiego wzniesienia, Farianie skutecznie odpierali ataki henmarskich najemników, nie doprowadzając do przerwania własnych linii i narażenia centralnych regimentów na atak z boku. Z czasem jednak, gdy armia republikańska zaczęła zdobywać przewagę i powoli posuwać się w głąb nieprzyjacielskich pozycji, to samo należało zrobić i tutaj, o czym młody arystokrata doskonale wiedział.

Próba zaskoczenia olbrzyma spełzła na niczym. Mimo, że miecz Enmenkara sięgnął celu, to cięcie było zbyt powierzchowne, a zadana rana tylko jeszcze bardziej rozwścieczyła Henmarczyka.

Około południa nie dało się dłużej zwlekać z natarciem na wzniesienie. Na sygnał trąb, kilka setek ludzi ruszyło do szaleńczego ataku, zupełnie nie wiedząc czego spodziewać się po drugiej stronie wzgórza.
Dobrze wyszkoleni, trzymający szyk żołnierze, zaczęli w dosyć szybkim tempie zdobywać teren i spychać coraz bardziej bezradnych najemników w głąb swoich pozycji. Henmarczycy oszołomieni nagłym, doskonale zorganizowanym atakiem przeciwnika, z minuty na minutę bliżsi byli całkowitej rozsypki, którą uniemożliwiał tylko brak szans na ucieczkę. Jednak gdy Farianie wdzierali się już na sam szczyt wzniesienia, stało się coś, czego Enmenkar od samego początku bitwy obawiał się najbardziej.

Olbrzym nie miał zamiaru się poddać, kolejne ciosy spadały na wycieńczonego żołnierza z tą samą częstotliwością co na początku walki. Tarcza już prawie nie nadawała się do użytku, a każde z licznych miejsc w których pancerz został wgięty – paliło bólem. Enemenkar dobrze wiedział, że starcie nie potrwa długo i jeżeli w ciągu kilku następnych chwil jakimś cudem nie powali Henmarczyka, to może pożegnać się z życiem.

Gdy atak na wzgórze był już prawie zwieńczony sukcesem, niebo nad atakującymi rozbłysło jaskrawym blaskiem, a chwilę potem olbrzymia kula ognia runęła w dół. Płomienie po zetknięciu z ziemią, niczym fale rozpłynęły się wokoło – dziesiątkując szeregi Farian. Przeraźliwe jęki palących się żywcem i swąd pieczonego mięsa wypełniły powietrze, zatrzymując natarcie i wprawiając część żołnierzy w kompletne przerażenie. Sytuację trochę poprawił obfity deszcz, który spadł zaraz potem, gasząc płomienie i obniżając panującą w całej okolicy nieznośnie wysoką temperaturę – chociaż zbyt późno, magowie jednak zareagowali. Mimo nawoływań Enmenkara, który pognał ku czołu regimentu, szyk został złamany, co błyskawicznie wykorzystali Henmarczycy. Wdając się w serie pojedynków wreszcie mogli wykorzystać swoje największe atuty czyli siłę i brutalność, nie dopuszczając do zdobycia wzniesienia i tym samym paraliżując działania co najmniej połowy republikańskiej armii.

Kapitan regimentu z trudem unikając cięcia topora, zręcznym ruchem zdołał poluzować skórzany uchwyt przytwierdzający tarczę do jego przedramienia. Następnie ciął z półobrotu, zmuszając olbrzyma do odskoku w tył i ponownego złapania równowagi. Korzystając z momentu w którym przeciwnik nie był w stanie wyprowadzić kolejnego ataku, Enmenkar zamarkował uderzenie mieczem, po czym z całej siły rąbnął tarczą w głowę Henmarczyka. Olbrzym zachwiał się i z furią, zupełnie bez jakiejkolwiek finezji, wymierzył cios w przeciwnika – na co tylko czekał młody arystokrata. Topór z chrzęstem wbił się w tarczę, przecinając stal. Nim jednak właściciel niszczycielskiej broni zdążył pewnym ruchem wyrwać ją z ze stalowej pułapki, Enmenkar wypuścił tarczę z dłoni. To wystarczyło. Zanim zaskoczony olbrzym zdołał uwolnić topór, przywódca Farian pchnął go mieczem nieco poniżej klatki piersiowej, zatrzymując ostrze dopiero wtedy, gdy rękojeść spotkała się z ciałem. Henmarczyk zacharczał, jego oczy zmętniały i po chwili olbrzymie cielsko runęło na ziemię, obficie zabarwiając krwią spaloną ziemię. Ciężko dysząc, Enmenkar wydobył ze zwłok ociekające czerwienią ostrze, splunął i obejrzał się wokół.
- Ostatni raz kurwa, dowodzę piechotą.
Wzniesienie zasłane było trupami żołnierzy obu stron, a gdzieniegdzie trwały jeszcze zażarte pojedynki. Z ponad dwóch tysięcy ludzi którymi dowodził, została może setka trzymających się na nogach. Żywcem spłonęło co najmniej kilkuset, a drugie tyle poległo w efekcie paniki spowodowanej czarem. Magia jak zwykle okazała się skuteczniejsza od ludzkiej determinacji, zmyślnej strategii, a w końcu także od ostrego miecza i właśnie to Enmenkara gnębiło najbardziej. Na jego szczęście, część żołnierzy pozostałych przy życiu po magicznym ataku, nie pozwoliła zepchnąć się z pozycji i ostatecznie urządziła rzeź wśród henmarskich najemników, sama jednak również płacąc najwyższą cenę.
W oddali walka trwała jednak wciąż w najlepsze. Miejsce, które Enmenkar ocenił jako centrum bitwy wciąż rozbłyskiwało na setki kolorów. Z nieba sypały się ogniste kule, błyskawice i wiązki energii, których nie potrafił nazwać. Zastanawiał się ile z tego co widzi dosięga walczących bezpośrednio ale ile powstrzymywane jest przez magów, toczących po części własną, odrębną bitwę. Wydawało się, że w przeciwieństwie do tego co stało się z jego regimentem kilka godzin wcześniej, tamtejsi żołnierze muszą mieć o wiele lepszą ochronę, bo w innym wypadku żadna ze stron nie miałaby już ludzi zdolnych do kontynuowania walki.
Niezmiernie ciężko ocenić było, kto zdobywa przewagę. Sztandary Republiki, choć widoczne o wiele głębiej w pozycjach wroga niż kilka godzin wcześniej, bez wsparcia na flankach, utworzyły klin, podatny na ataki z boków. Niemożliwe było posuwanie się dalej, a wszelkie manewry mające za cel okrążenie, w dolinie otoczonej górami były niemożliwe. Taktyka musiała ustąpić miejsca determinacji i sile mięśni walczących, bo teren choć pozornie świetny do starcia dwóch armii, okazał się w istocie doskonałym miejscem na rzeź. Do doliny prowadziły dwie wąskie przełęcze, jedna na południu, druga na północy, co uniemożliwiało którejkolwiek ze stron podjęcie próby odwrotu. Wyglądało na to, że pierwsza bitwa tej wojny będzie równocześnie jej ostatnim starciem, a zwycięzca – o ile jeszcze będzie w stanie – zagarnie wszystko.
Enmenkar nagle poczuł, że ziemia pod jego stopami, z sekundy na sekundę, zaczyna coraz bardziej drżeć. Obejrzał się za siebie i zobaczył to, co miał nadzieję ujrzeć co najmniej godzinę wcześniej – wezwane na pomoc posiłki właśnie nadchodziły. Regiment ciężkiej jazdy pędził w kierunku wzniesienia, które przypominało teraz wielki stos ciał. Kapitan nieistniejącego już Regimentu Fariańskiego odetchnął z ulgą i ponownie skierował wzrok w stronę pozycji wroga. Tym razem jednak, jego uwagę przykuło zupełnie coś innego. W oddali – kilka staj za polem bitwy – z ruin wieży strażniczej na stromym wzgórzu, wystrzelił w niebo snop jaskrawego światła.
***
- Co to do jasnej cholery miało być? – krzyknęła przerażona Vividh. – Zaklęcie nie zadziałało! To niemożliwe…
- Proszę wziąć ten sztylet. – Żołnierz, który przed chwilą uratował czarodziejce życie podał jej pobłyskujący, ostry jak brzytwa, puginał.
Vividh ujęła rękojeść drżącą dłonią.
- Nic ci nie jest? – Cead, dzierżąc w dłoni zakrwawione ostrze, podbiegł do towarzyszki i złapał ją za ramię.
- Nic… – Pokręciła głową. – To niemożliwe.
- Im wyżej jesteśmy tym anomalie się silniejsze. Co jakiś czas wyczuwam w myślach kompletną pustkę, jakby cała magia gdzieś wyparowała. – Nerwowo przeczesał dłonią włosy. – Tam na górze dzieje się coś złego. Powinniśmy się pospieszyć.
- Rozumiemy się kapitanie? – Cead zwrócił się teraz bezpośrednio do dowódcy.
- Żołnierze! Pokażmy magom, że nie na darmo nazywa się nas najlepszymi wojownikami Republiki!
W odpowiedzi, pozostała trójka wydała z siebie entuzjastyczny okrzyk, który najpewniej oznaczać miał przyjęcie wyzwania.
Wszyscy ruszyli po kamiennej ścieżce, na której miejscu niegdyś znajdowały się schody, zniszczone bezlitosnym upływem czasu. Tym razem, ze względu na rany odniesione w walce, dwójka cieni została nieco w tyle – mimo to, starali się dotrzymać tempa reszcie oddziału. Zwłaszcza, że do szczytu wzniesienia, zostało im już tylko jedno okrążenie po spiralnej ścieżce.
Nagle niebo rozświetlił jaskrawy blask. Vividh jęknęła, po czym runęła na ziemię obejmując rękoma głowę i z bólu zaciskając zęby. Podobny los spotkał Ceada, który jednak zdołał utrzymać się na nogach i teraz wspierając się o skałę ryczał z bólu. Czwórka cieni również zaprzestała biegu, kompletnie zdezorientowana obrotem spraw, ale w każdej chwili gotowa do przyjęcia na siebie ataku przeciwnika. Po chwili, będący nie do zniesienia ból głowy ustąpił, Vividh ostrożnie zebrała się z ziemi kierując wzrok w stronę Ceada, który również już wolny od nagłej migreny, wpatrywał się w górę.
Promień jasnego światła wypływał z głębi ruin strażnicy i znikał w chmurach, którym zachodzące już słońce nadało krwawy odcień – a przynajmniej tak tłumaczyła to sobie czarodziejka.
- Szybciej! – krzyknął Cead i porwał się do biegu nie zważając na osłupienie czwórki żołnierzy.
Vividh, najwidoczniej podzielając złe przeczucia przyjaciela, nie czekała na dodatkową zachętę i także rzuciła się w górę ścieżki. Widząc to, kapitan Cieni przypomniawszy sobie o wydanym mu rozkazie zapewnienia tej dwójce ochrony, wraz ze swoimi ludźmi począł gonić magów, jednocześnie mrucząc coś pod nosem w geście niezadowolenia.
Cead pierwszy dotarł do wieży strażniczej. Wbrew temu co mogło wydawać się na dole, ruiny budowli były całkiem spore, a walające się wszędzie kamienie, prawdopodobnie potęgowały to wrażenie. Po połamanych drewnianych dylach wystających na różnej wysokości z pozostałości ściany, można było wnioskować, że kiedyś wieża miała co najmniej trzy kondygnacje. Teraz w murach pierwotnie zataczających okręg, ziała ogromna wyrwa i żadne z pięter nie mogło pozostać na swoim miejscu. Ktoś musiał jednak wykorzystać drewno bo nigdzie wśród kamieni nie było widać spróchniałych, połamanych desek.
Na środku kamiennych ruin, zwrócony tyłem do Ceada, stał mężczyzna, ubrany w czarną, miejscami poszarpaną szatę. Obok niego leżały zwłoki dwójki żołnierzy – wyglądało na to, jakby padli rażeni piorunem, bo na kamiennej posadzce nie było ani śladu krwi. Z uniesionych rąk tajemniczego maga wpływały wiązki jaskrawego światła, łącząc się nad jego głową w jeden promień, znikający dopiero wśród chmur.
Po chwili na szczycie znalazła się Vividh i cały oddział cieni.
- Nie radzę używać w tej chwili magii. – Niski głos ubranego w czerń mężczyzny, brzmiący jak bezwzględny rozkaz, rozległ się w wibrującym od napływu magicznej energii powietrzu.
Cead wymownie spojrzał na jednego z żołnierzy, a sam wolnym krokiem, począł zbliżać się do maga. Cień szybkim ruchem zdjął z pleców niewielką, załadowaną już kuszę, zwolnił blokadę uniemożliwiającą przypadkowy wystrzał i wycelował w tajemniczą postać. Nim jednak zdążył pociągnąć za spust, potężna siła zmiotła go z posadzki i wyrzuciła poza wzgórze.
W tym momencie zareagowała Vividh – postanowiła zatrzymać spadającego żołnierza. Ujrzała w myślach obraz w którym Cień zatrzymuje się w powietrzu, a po chwili wraca na szczyt wzgórza – teraz potrzebowała już tylko wystarczającego ładunku woli. Wśród myśli błyskawicznie odnalazła wspomnienie w którym chwilę wcześniej mężczyzna uratował jej życie. Pomyślane zaklęcie było banalnie proste i nie potrzebowało wiele energii, a bezpośredni związek emocji z przedmiotem czaru powinien gwarantować jego stuprocentowe powodzenie. Czarodziejka była więc tym bardziej zaskoczona, gdy poczuła gwałtownie rosnący ból głowy i straciwszy równowagę wylądowała na kamiennej posadzce, a z jej nosa popłynęła stróżka krwi. Sam czar natomiast nie zadziałał jak powinien i choć żołnierz wrócił na wzgórze, to zamiast miękkiego lądowania, uderzył w ruiny muru, które zwaliły się na ziemię wraz z nim.
- Brawo. Nie spodziewałem się, że ktoś w tych warunkach będzie w stanie pomyśleć zaklęcie i przeżyć. Czego jednak chyba nie można powiedzieć o tym, kogo próbowałaś ratować. – Mag dotąd nie pokazał twarzy. Choć siwe pasma, wśród czarnych, opadających na ramiona włosów, świadczyły o tym, że nie jest to twarz młodzieńca.
- Kim jesteś? – Cead postanowił spróbować odciągnąć uwagę mężczyzny od trójki żołnierzy, którzy wśród ruin zajmowali możliwe najkorzystniejsze pozycje do ataku.
- Postanowiłem skończyć z tą farsą. – Mag zignorował pytanie. – Rzecz, którą elfy powinny zrobić już dawno temu, ale były na to za słabe. Ci którzy używają magii, nie rozumieją jej, a konsekwencją jest stopniowa degeneracja. Spójrz na pole bitwy, na ludzi mordujących w imię ambicji tych, którzy władają magią.
- O czym ty mówisz? – Cead trzymając dłoń na rękojeści miecza był już coraz bliżej tajemniczego mężczyzny – Sam jesteś jednym z tych, którzy w niej uczestniczą.
- Mylisz się. Ja tylko korzystam z nadarzającej się okazji.
- A te trupy? – Wskazał ciała dwóch strażników, leżące obok maga. – Kto zabił tych ludzi jeśli nie ty? W imię czego?
- W imię świata wolnego od magii.
Cead wydobył miecz i z krzykiem rzucił się w stronę mężczyzny, w ciągu chwili pokonując pozostały między nimi dystans. Będąc kilka kroków przed celem nagle odskoczył w bok, chowając się za stertą gruzu – w samą porę – w miejscu w którym mag spodziewał się ataku, zapłonęła ściana ognia. Całą sytuację wykorzystali ukryci w ruinach żołnierze i trzy bełty poszybowały w stronę tajemniczej postaci. Prawie równocześnie powietrze rozdarł ryk wściekłości i wszystko zginęło w oślepiającej fali światła.

***
Sithar bez najmniejszego zawahania wykorzystał okazję i ciął mieczem prosto w tętnicę szyjną przeciwnika. Ostrze tylko czubkiem dotknęło ciała, ale to w zupełności wystarczyło by fontanna krwi obryzgała kolczugę Ivirczyka, a żołnierz Republiki wstrząsany konwulsjami, zwalił się na ziemię.
Po raz kolejny poszukał wzrokiem dowódcy własnego oddziału – ponownie bez skutku. Chociaż rozpoznał kilku żołnierzy którzy toczyli z przeciwnikiem zażarte pojedynki, to żaden z nich nie miał na hełmie białego pióropusza. Fakt czy kapitan jeszcze żył nie miał w praktyce większego znaczenia, bo szyki już jakiś czas temu zostały złamane, ale świadomość, że ten pod którego rozkazami służy wciąż oddycha, zawsze dodawała Sitharowi otuchy.
Bitwa trwała w najlepsze i nic nie wskazywało na to, że kolejni przegrywający walkę o życie, zbliżają którąkolwiek stronę do zwycięstwa. Nawet magia przestała odgrywać rolę atutu mającego przesądzić o losie starcia. Tylko na początku bitwy głównym celem rzucanych zaklęć było sprowadzenie śmierci na jak największą liczbę wrogów. Teraz magowie ukryci pomiędzy setkami żołnierzy, próbowali wytropić siebie nawzajem i klarowną myślą pozbawić życia. Jedynie czasem któryś z nich odważył się za cel czaru wziąć grupę wojowników, narażając tym samym na wykrycie i zazwyczaj zostając dosyć szybko powstrzymanym przez kontr-zaklęcie.
Zdając sobie z tego sprawę, Sithar nie chciał ani chwili pozostawać bez towarzystwa kogoś, kto szczerze chciałby go zabić. W innym wypadku narażał się na spalenie, usmażenie czy też zamarznięcie – nie wykluczał, że magowie bywają bardziej pomysłowi, ale te trzy sposoby wydawały się być standardowymi.
W samym centrum bitwy znalezienie chętnych do walki nie było wielkim problemem. Wymijając leżące obok ciała, Ivirczyk dopadł do zakutego w płytową zbroję i dosiadającego bojowego rumaka rycerza. Ten właśnie zajęty walką, nie zdążył w porę zareagować, gdy Sithar robił użytek ze zdobytej przed chwilą włóczni.
Koń przeraźliwie zarżał i stanął dęba zrzucając jeźdźca na ziemię – po chwili padając obok, ze sterczącym z piersi drzewcem. Nim jednak Ivirczyk zdążył znaleźć się przy rycerzu, ten stał już na równych nogach, wymieniając ciosy z młodzikiem, z którym pojedynkował się nim Sithar pozbawił go rumaka. Starcie okazało się nadzwyczaj krótkie. Już po kilku potężnych ciosach spieszonego jeźdźca, drewniana tarcza rozsypała się w drzazgi. Ledwo trzymający równowagę żołnierz, zaraz potem stracił rękę – tę w której dzierżył miecz. Z kikuta trysnęła fontanna krwi, a wrzeszczący nieludzko mężczyzna podjął rozpaczliwe próby jej zatamowania. Wszystko to trwało dosłownie chwilę – kat postanowił dokończyć dzieła i zdecydowanym pchnięciem w krtań uciszył ofiarę.
Sithar zacisnął zęby, poprawił hełm tak, by ten nazbyt nie ograniczał mu pola widzenia i zaatakował.
Gdyby nie wrzawa pola bitwy, ciszę przerwałby dopiero szczęk stykających się ze sobą kling. Obaj walczyli w zupełnym milczeniu, wymieniając kolejne ciosy jakby od niechcenia, ale zarazem z morderczą dla każdego innego precyzją. Zakuty w pancerz od stóp do głów, rycerz musiał zmienić sposób walki. Mając naprzeciw siebie wojownika, władającego półtora-ręcznym mieczem niczym piórkiem i pozbawionego tarczy – jasnym stało się, że teraz ważny jest refleks, a nie siła uderzeń. Sithar wiedząc o tym, że jego przewagą jest szybkość, od samego początku starcia próbował wyprowadzić przeciwnika w pole, aby wyjść na pozycję do czystego ciosu, bo tylko taki dawał nadzieję na pokonanie pancerza. Wszystko jednak wskazywało na to, że żołnierz Republiki przejrzał jego zamiary, skutecznie blokując solidną tarczą kolejne uderzenia i prawie całkowicie przechodząc do defensywy.
Miecz sięgnął celu, ale ponownie ześlizgnął się po stalowych płytach pancerza pozostawiając na nich jedynie niewielkie wgięcie, które na rycerzu nie zrobiło większego wrażenia. Kontratak jaki zaraz potem wyprowadził, był równie zachowawczy co poprzedni i Sithar z łatwością odbił mieczem jego ostrze, po czym odskoczył kilka kroków w tył, wciąż szukając luki w obronie przeciwnika. Nieoczekiwanie z pomocą przyszedł mu martwy towarzysz – ten który jeszcze przed chwilą próbował szczęścia w walce z żołnierzem Republiki.
Rycerz również zrobił krok w tył, potykając się jednak o zwłoki młodzika i – ku zdziwieniu Ivirczyka – z trudem łapiąc równowagę. Sithar zobaczył to co przeciwnik dotąd skutecznie zasłaniał tarczą. Na wysokości lewego uda, płytowy pancerz był zupełnie zmiażdżony, a z niewielkiej szczeliny w hartowanej stali, wypływała stróżka krwi. Teraz pozostało jedynie sprawić by zmieniła się w fontannę.
Ivirczyk z impetem natarł na wroga, wyprowadzając skośny cios zza prawego ramienia. Ku jego zaskoczeniu, rycerz nie sparował uderzenia tarczą, lecz jakimś cudem zatrzymał je własnym ostrzem, odbijając półtoraka. W tym samym momencie, wykorzystując kompletną bezbronność Sithara, z całej siły rąbnął go tarczą w głowę.
Chociaż hełm częściowo zamortyzował uderzenie, to w uszach Ivirczyka zadzwoniło i poczuł jak ziemia ucieka mu spod stóp. Mimo wwiercającej się coraz głębiej w świadomość myśli, że jeśli zaraz nie wstanie, to nie wstanie już nigdy – nie był w stanie nawet otworzyć oczu, a co dopiero podnieść się z ziemi. Mijały najdłuższe w jego życiu sekundy, ale oprócz żelaznych szponów zaciskających się na gardle nie czuł nic, plątanina myśli ustąpiła miejsca zupełnej pustce – pokornemu oczekiwaniu na bezn. Ta jednak nie nadeszła.
Otworzył oczy, gwałtownie chwytając powietrze i próbując jak najszybciej znaleźć się na nogach. Nic z tego – czaszka pulsowała bólem, a nogi wciąż odmawiały posłuszeństwa. Słysząc tylko ciągły szum, jeszcze mocniej zacisnął dłoń na rękojeści miecza i rozejrzał się wokoło.
Kilka kroków przed nim leżały zwłoki rycerza. Rozgrzany do czerwoności pancerz kazał podejrzewać, że jego właściciel usmażył się żywcem. Dopiero teraz Sithar uświadomił sobie jak wysoka temperatura panuje wokół i jak bardzo jest mu gorąco. Pas zwęglonej ziemi ciągnął się na co najmniej staję do przodu i przyjmował kształt okręgu, w którym wszyscy bez wyjątku spłonęli żywcem. Owo: „wszyscy” najbardziej go zaniepokoiło.
Zbierając w sobie całą siłę woli jaka mu pozostała, z trudem, ale stanął na nogach. Stopniowo, przez ciągłe dzwonienie w uszach, zaczęły przedzierać się wrzaski i jęki ludzi, ale nie te będące znamionami walki, które znał przecież doskonale – to było coś zupełnie innego.
Oczom Ivirczyka ukazał się przerażający widok. W obrębie całego pola bitwy dochodziło do potężnych, magicznych eksplozji, objawiających się czy to morzem płomieni, lodu, czy też gwałtownymi wyładowaniami atmosferycznymi. Żołnierze obu stron przerażeni skalą ofiar, nie mając pojęcia co się dzieje, zaprzestali walki, próbując jak najszybciej opuścić teren rzezi, wprowadzając w całej dolnie jeszcze większy zamęt.
Kątem oka Sithar dostrzegł znajomego maga, który będąc całkiem niedaleko próbował zatrzymywać uciekających żołnierzy, ale ci omijali go szerokim łukiem, zupełnie niezainteresowani kontynuowaniem walki.
Ivirczyk już miał ruszyć w stronę czarodzieja, gdy kilka staj dalej powietrze nagle zafalowało z gorąca – zapowiadając kolejne morze płomieni. Nim jednak ogień zdążył się pojawić – w miejscu gdzie przed chwilą widoczny był mag – eksplodowała fala zimna. Rozchodząc się promieniście, zamieniała w lodowy posąg każdego, kto znalazł się na jej drodze. Sithar ponownie miał bardzo wiele szczęścia. Chociaż lodowaty podmuch powalił go na ziemię, to wysoka temperatura, będąca skutkiem poprzedniej eksplozji, spowodowała, że doznał jedynie kilku odmrożeń, a chwilę potem błoga pustka zalała jego świadomość.

Bitwa była skończona. Żołnierze w przeważającej liczbie umykali w głąb gór, świadomi kar jakie czekają ich za dezercję. Nie było już sojuszników ani wrogów. Pozostali tylko przerażeni ludzie dla których wojna dobiegła końca wraz z momentem w którym miecz i tarcza przestały odgrywać jakiekolwiek znaczenie, a bezn zaczęła wybierać przypadkiem. Ten kto dzisiaj był dowódcą, jutro mógł wydawać rozkazy już tylko samemu sobie.
Wraz z ostatnimi uciekinierami zniknęło również słońce. W dolinie zaległ mrok, a martwą ciszę przerywało od czasu jedynie wycie wygłodniałych wilków, zmieszane z wrzaskiem tego, kto nie zdołał o własnych siłach opuścić pola bitwy.
Tylko w okolicach obu prowadzących do jaru przełęczy, płonęły gąszcze świateł i krzątały się setki ludzi. W kamiennych fortach opartych o stoki gór, każda ze stron oceniała rozmiary własnej porażki, jeszcze wczoraj przekonana o rychłym zwycięstwie. Bez względu na to czy chodziło o Republikę, która była agresorem, czy odpierające inwazję Królestwa Północy – będąc niepewnym siły przeciwnika, a samemu nie posiadając prawie żadnej – trzeba było negocjować.
Nie wszystkich jednak w równym stopniu pochłonęły minione wydarzenia. Przechadzając się po obrzeżach obozu, można było usłyszeć monotonne dźwięki lutni i głos barda, opiewającego czyny niegdyś sławnych bohaterów, a wpatrzonego w górujące nad doliną ruiny, dawno temu będące wieżą strażniczą.

[ Dodano: 2016-06-13, 23:00 ]
Rozdział I
Słońce było już prawie w zenicie. Jego gorące promienie – zwiastując nadejście letnich upałów – rozgrzewały wygładzone kamienie, którymi wyłożony był dziedziniec akademii. Rozmiary okalanego marmurowymi krużgankami placu były olbrzymie, co sprawiało, że stanowił on miejsce w którym swobodnie przebywać mogło do tysiąca adeptów. Ci dla których wygrzewanie się w słońcu nie było rzeczą najbardziej pożądaną, spędzali „dwunastkę” – tak uczniowie nazywali półtorej godzinną przerwę między zajęciami w środku dnia – w cieniu arkad na którejś z czterech kondygnacji krużganków. Znaczna większość scholarów korzystała jednak z uroków pięknej pogody spędzając czas na dziedzińcu, zapewniającym znacznie więcej niż drewniane lub kamienne ławy do siedzenia. Część adeptów, pod okiem instruktora, trenowała walkę bronią na specjalnie wyznaczonej do tego quasi-arenie. Inni koncentrowali się na mniej niebezpiecznych dla zdrowia sportach – korzystając z wysypanej piaskiem bieżni czy też specjalnie wydzielonego pola do przeróżnych ćwiczeń akrobatycznych. Najmłodsi, których wiek oscylował w okolicy sześciu, siedmiu lat, większość uwagi skupiali na piętrowej fontannie znajdującej się na środku placu. Przyglądając się jej konstrukcji można było dojść do wniosku, że dzieci tylko korzystają z tego co zostało dla nich przeznaczone. Pierwszy, sporej wielkości basen o głębokości kilku stóp, pozbawiony był jakichkolwiek zdobień, które swój początek miały dopiero na drugim – o wiele mniejszym, umocowanym na czterech kamiennych kolumnach wysokości dorosłego człowieka. Jego ścianki przedstawiały całą mozaikę scen, których motywem przewodnim był exodus magów z Królestw Północy. Nad opowiedzianą reliefami historią, górowała marmurowa rzeźba człowieka któremu – zgodnie z podaniami sprzed blisko trzystu lat – Republika zawdzięczała swój byt. Wokoło majestatycznej postaci unoszącej w górę ręce, z marmurowych dysz wystrzeliwały strumienie wody, zalewając srebrzystymi kroplami bawiące się w basenie dzieci.
W pewnym momencie spośród wszechobecnego gwaru i plątaniny głosów rozległo się górujące nad innymi basowe wołanie:
- Deiren! Choć tu i pokaż co potrafisz na arenie!
Siedzący w cieniu arkad, ubrany w ciemną tunikę mężczyzna o krótkich włosach w kolorze hebanu, oderwał wzrok od fontanny i jakby sobie coś przypominając – potarł dłonią plecy.
- Pokazałem już wczoraj i wizja powtórki jakoś mnie nie przekonuje. – Odpowiedź okazała się równie doniosła, ale głos został wzmocniony magicznie.
Chwilę później z tłumu wyłonił się ten, który rzucał wyzwanie.
Znaczona kilkudniowym zarostem, twarz Teidena na widok siedzącego pod arkadami przyjaciela rozszerzyła się w uśmiechu – nabierając wręcz komicznych rozmiarów. Wysoki, barczysty, dwudziestotrzyletni blondyn nie miał sobie równych w walce na arenie, zdecydowanie wyróżniając się na tle raczej szczupłych i nie gustujących w sile fizycznej uczniów.
- Niech zgadnę, nie masz już chętnych do walki? – rzekł Deiren ponownie zwracając wzrok w kierunku centrum dziedzińca.
- Zgadłeś. – Teiden usadowił się na kamiennej ławie obok przyjaciela, wciąż przyglądając się drewnianemu mieczowi, który dzierżył w dłoni. – Zresztą, przerwa już dobiega końca. – Wskazał na zegar słoneczny znajdujący się na postumencie obok.
- Aha, czeka nas zapierający dech w piersiach, dwugodzinny wykład z historii najnowszej. Chociaż może nie byłby on aż taki zły, gdyby nie to, że powtarza się rok w rok, z okazji kolejnej rocznicy Wielkiego Exodusu. Przypomnij mi, jak to szło?
- „I gdy w końcu nadszedł moment w którym wolni magowie z Północy nie mogli znieść religijnego ucisku…”
***

- …ze strony kapłanów, stojący na czele nieformalnej organizacji magów – zwanej „Kolegium” – Evirt z Helbern zadecydował o opuszczeniu terenu królestw.
Głos siwobrodego starca, ubranego w białą, zdobioną złotymi pasmami tunikę rozbrzmiewał z niezwykłą siłą w największej w całej akademii sali wykładowej, mogącej pomieścić blisko dwieście osób.
Olbrzymie pomieszczenie, podparte wewnątrz dwoma szeregami marmurowych kolumn było wypełnione po brzegi. Ci którzy nie byli w stanie skorzystać z drewnianych ław, ustawionych w równoległych rzędach i zajmujących większość powierzchni sali, tłoczyli się pod ścianami, przyozdobionymi licznymi obrazami i płaskorzeźbami. Przez pięć olbrzymich okien – zwieńczonych półkolistymi łukami – do środka wpadały promienie słoneczne, dodając nieco więcej życia słowom maga, choć już na skutek zaklęcia jego głos znacznie przybrał na sile. Staruszek stał na mającym kilkanaście stóp podwyższeniu, na które prowadziły niewielkie schodki. Mimo tego, iż nim zaczął wykład, położył na pulpicie olbrzymią księgę, a następnie otworzył ją w zaznaczonym wcześniej miejscu, to nie wydawało się by choć przez chwilę zwrócił wzrok w kierunku papierowych kart.
- Oczywiście decyzja ta, nie była decyzją podjętą całkowicie spontanicznie na skutek tak zwanej „rzezi w Midis”, o której wspominałem na ostatnim wykładzie…
- Z tego co pamiętam, to jego ostatni wykład był równo rok temu – szepnęła do Deirena brunetka o delikatnych rysach twarzy, wykrzywiając usta w wyrazie rezygnacji.
- Tak. Wtedy zresztą mówił to samo. – Adept uśmiechnął się, patrząc w wielkie, niebieskie oczy dziewczyny.
- …i właśnie z tych powodów można w sposób jak najbardziej usprawiedliwiony przypuszczać, że exodus był już od jakiegoś czasu planowany. Nie zmienia to jednak faktu, że najistotniejsze znaczenie w całym przedsięwzięciu odgrywał element praktycznie niezależny od starań Kolegium, a mianowicie reakcja Kościoła na wieść o planowanym opuszczeniu królestw.
Stary mag kontynuował, zupełnie niezniechęcony letargiem w jaki zapadła co najmniej połowa słuchaczy
- Wśród władających myślą ścierały się dwie przeciwstawne koncepcje exodusu. Jedno stronnictwo, tak zwanych „ugodowców” – proponowało negocjacje z władzami, a następnie pokojowe i bezkrwawe odejście na południe. Drudzy, w pełni popierający ówczesnego arcymaga– „evirtyści” utrzymywali, że jakiekolwiek rozmowy, z góry skazane są na niepowodzenie i mogą jedynie uniemożliwić opuszczenie królestw.
Starzec zrobił krótką pauzę, odkrząknął i opowiadał dalej.
- Ostatecznie górę wzięła wizja Evirta i pod pozorem zbliżającego się Święta Narodzin Magii postanowiono zgromadzić jak najwięcej przeciwników Kościoła. O planie przekroczenia granicy Ivirii, za którą znajdowała się już tylko przełęcz, a dalej słabo zamieszkane, bezkresne południowe równiny, wiedziała tylko garstka. Reszcie, zarówno wolnym magom jak i tysiącom ludzi, powiedziano, ku ich zdziwieniu, by przybyli na Święto, gdzie nastąpi ostateczne rozstrzygnięcie kwestii przynależności magii do religii. Zarówno królowie, arcykapłani, jak i sam Najwyższy Arcykapłan – o którego działaniach również wspominałem na ostatnim wykładzie – uznali posunięcie Kolegium za sygnał znamionujący przyjęcie przez wolnych magów prymatu Słowa. Z tego też powodu tysiące ludzi – nie podzielających wiary w Bóstwo – wmieszało się w tłumy, chcące świętować jego objawienie, które zgodnie ze świętą księgą wierzących miało miejsce właśnie w Ivirii.
Nagle, ku zdziwieniu tych, którzy zwracali jeszcze uwagę na to co dzieje się w sali, nad jednym z pierwszy rzędów pojawiła się wzniesiona w górę ręka.
- Taak? O co chodzi chłopcze? – Sam wykładowca wydawał się zaskoczony tym, że ktoś ma ochotę zadać pytanie.
- Dlaczego to… no… - W tym momencie wysoki głosik czternastoletniego chłopca na chwilę się załamał – To „Bóstwo” nie ma imienia jak inni bogowie o których się uczymy?
Ożywione na chwilę audytorium ponownie popadło w stan zbliżony do drzemki.
- Ekhm… Jestem pewien chłopcze, że było to już przedmiotem wykładu. Mam wrażenie, że to chyba nawet ja ostatnio… No dobrze, niech to będzie przypomnienie – rzekł staruszek, a kilkadziesiąt kart, leżącego na pulpicie woluminu, samoistnie się przewróciło.
- Po takim zwrocie akcji już chyba nic mnie dzisiaj nie zaskoczy. – Deiren delikatnie szturchnął niebieskooką towarzyszkę, na co ta odpowiedziała szerokim uśmiechem.
- …mówi ona, że Magia nie jest przejawem tej rzeczywistości, lecz emanacją istoty, którą nazwać można stwórcą świata i która właśnie poprzez magiczną energię zapewnia sobie stałą kontrolę nad nim. Geneza braku jednoznacznego określenia tożsamości tej siły, prócz prozaicznego powodu związanego z jej prawdopodobnym nieistnieniem, zasadza się przede wszystkim na opisie objawienia, o którym wspomniałem wcześniej. Wedle podejrzeń historyków – na ponad tysiąc lat datować można początki kultu religijnego związanego z Magią. Najpierw czczono ją jako siłę samą w sobie, jednak wkrótce doszło do zasadniczej zmiany w tym zakresie. Pomijając faktyczne przemiany społeczno-polityczne w tamtym czasie – zgodnie z ontologią zapisaną w Słowie – pierwszymi ludźmi potrafiącymi władać Magią, była para – kobieta i mężczyzna. To oni mieli „przekazać” tę umiejętność wybranej przez siebie garstce, jednocześnie obwarowując ją określonymi zasadami, które zostały wpisane do świętej księgi. Tak czy inaczej, wszystko sprowadza się do tego, że owa para została potraktowana jako boska istota, jedność wymykająca się ludzkiemu zrozumieniu. Po części właśnie stąd, a po części ze względu na dominującą wtedy wiarę w bezosobową siłę – nie ukształtowała się żadna nazwa własna nowopowstałego religijnego tworu. Z czasem zaczęto korzystać z pojęcia bóstwa, oznaczającego jeden z wielu przedmiotów kultu w religiach koczowników z Południa, co było poniekąd uzasadnione dwoistą, metafizyczną naturą nadprzyrodzonej siły.

Można było mieć znaczne wątpliwości co do tego, czy chłopiec zrozumiał dostatecznie dużo by poznać odpowiedź na zadane przez siebie wcześniej pytanie – tak czy inaczej, już nikt więcej tego dnia nie prowokował staruszka do wyjaśniania czegokolwiek więcej.
Mag szybko wrócił do tematu Wielkiego Exodusu racząc słuchaczy resztą opowieści, która ku niezadowoleniu adeptów ciągnęła się jeszcze przez ponad dwie godziny.
W tym czasie ci którzy uczestniczyli w wykładzie po raz pierwszy – a była to zdecydowana mniejszość – mogli usłyszeć o kolejnych wydarzeniach sprzed trzystu trzydziestu trzech lat. Okazało się, że plan Evirta nie był tak doskonały jak mogło się na pierwszy rzut oka wydawać. Spora część zwolenników wyzwolenia magii spod jarzma religii, uznała pielgrzymkę do świętego miejsca wierzących za gest podporządkowania się Kościołowi. Z tego też powodu na miejscu stawiło się o wiele mniej ludzi niż przewidywało zwierzchnictwo Kolegium. Arcymag jednak nie miał zamiaru rezygnować ze swojego planu i dwudziestego drugiego Fedona ogłosił, że wolni magowie – wraz ze wszystkimi przychylnymi im obywatelami – opuszczają Królestwa Północne. Bliskość granicy sprawiła, że zarówno Kościół jak i wszystkie pięć monarchii zostało postawione przed faktem dokonanym. Nie licząc kilku mniejszych utarczek z grupami fanatyków religijnych, kilkanaście tysięcy ludzi ruszyło w podróż na południowe równiny.
Początek Wielkiego Exodusu jest utożsamiany z powstaniem samej Republiki, co w rzeczywistości nastąpiło wiele lat później – przede wszystkim na skutek działań magów. To właśnie oni w mniejszym lub większym stopniu kreowali politykę nowego państwa, czy to zaraz po jego powstaniu czy też nawet współcześnie.

Koniec wykładu był dla słuchaczy równoznaczny z krótką przerwą, po której część z nich brała udział w zajęciach praktycznych korzystania z magii, aż do zachodu słońca. Podzieleni najczęściej na kilkunastoosobowe grupy wyznaczane ze względu na długość pobytu w akademii, poznawali nowe i udoskonalali opanowane już techniki przekuwania myśli w rzeczywistość.
Do szkoły trafiały wszystkie dzieci przejawiające zdolności magiczne, których rodzice wyrazili na to zgodę. Nauka była bezpłatna, a konkretniej – finansowana z budżetu Republiki. Standardowy czas edukacji wynosił dwanaście lat, podzielonych na cztery odrębne okresy z których każdy skupiał się na innym aspekcie tego, co na Południu nazywano byciem magiem. Pierwsze trzy lata były czasem w którym młodzi adepci mieli przede wszystkim nauczyć się w pełni kontrolować posiadane przez siebie zdolności. Podstawowym elementem tego etapu było szkolenie, najczęściej jeszcze bardzo młodych uczniów, w dyscyplinie i surowości względem samego siebie. Paradoksalnie okres ten był najmniej sformalizowanym i podlegającym kontroli spośród wszystkich, dając każdemu szansę na indywidualne poszukiwania drogi, do osiągnięcia wyznaczonych przez nauczycieli celów. Jeżeli adept nie wykorzystał go dobrze, to w ciągu następnych lat musiał nadrobić zaległości, bo samokontrola okazywała się najistotniejszym elementem w nauce magii, będącą przecież w istocie nauką myślenia. Uczniowie poznawali na tym etapie całą teoretyczną płaszczyznę magii, starając się możliwie jak najlepiej zrozumieć jej naturę i przygotować w ten sposób do coraz bardziej efektywnego wykorzystywania zdobywanej wiedzy. Stąd też można się dziwić następnym trzem latom w ciągu których liczba zajęć praktycznych zostaje utrzymana na poprzednim poziomie, a główne miejsce zajmuje edukacja natury ogólniej, niepowiązana z magią. Adepci szczegółowo poznają historię, literaturę, a także naturę wielu zachodzących w przyrodzie procesów. W żadnym wypadku nie jest to kaprys zgrzybiałych starców decydujących o kształcie edukacji i chcących koniecznie zmusić kogokolwiek do czytania ich własnych dzieł. To właśnie wiedza na temat świata, sprawia, że magia staje się tak wielką siłą. Jej granice wyznaczają przede wszystkim granice umysłu maga, a te znowuż zależne są od posiadanej wiedzy na temat świata i praw jakie nim rządzą. Nie mniej ważnym okazuje się wpojenie przyszłym magom zasad obowiązujących zarówno wśród władających myślą jak i tych kształtujących życie społeczne i polityczne Republiki. Dobry mag to taki, który jest także dobrym obywatelem.
Tak przygotowani adepci rozpoczynają ostatnie trzy lata nauki, będące przede wszystkim polem do praktycznego wykorzystania wiedzy – zdobytej w ciągu niemal dekady edukacji. Najważniejszą zmianą w stosunku do poprzednich dziewięciu lat jest koncentracja na własnej sferze emocjonalnej. Adepci muszą nauczyć się w pełni kontrolować targające nimi uczucia, które nadają ostateczną formę rzucanemu zaklęciu i decydują o jego powodzeniu. Ludzie obdarzeni magicznymi zdolnościami, już będąc dziećmi uczą się intuicyjnie wykorzystywać otaczającą ich magiczną energię, ale są w tym w pełni zależni od przeżywanych w danej chwili emocji. Tym co w rzeczywistości najbardziej odróżnia władającego myślą od przeciętnego człowieka, jest sposób w jaki traktuje własne uczucia. Stają się one przede wszystkim narzędziem do lepszego zapanowania nad magią i muszą być w jak największym stopniu podporządkowane chłodnemu osądowi sytuacji. Nie oznacza to bynajmniej, że magowie niczego nie odczuwają. W rzeczywistości przeżywają oni wszelkie emocje o wiele mocniej niż inni, dystansując się jednak do nich jak najszybciej i w jak największym stopniu. Nauka tej sztuki trwa latami i tylko nieliczni młodzi adepci nie mają problemów z poskromieniem własnych uczuć.
W ciągu ostatniego okresu edukacji każdy z przyszłych magów wybiera własną ścieżkę rozwoju, koncentrując się na którejś z gałęzi magii lub też próbując zostać jak najbardziej wszechstronnym. Niezbędnym do ukończenia nauki jest zaprojektowanie skomplikowanego zaklęcia – premiowana jest przede wszystkim oryginalność – a następnie jego, jak najwierniejsza, realizacja. Po ukończeniu wszystkich czterech etapów, odbywa się uroczyste zaprzysiężenie adeptów na magów, a tym samym włączenie każdego z nich – jako szeregowego członka – do Kapituły. Najlepsi uczniowie mogą postanowić o zostaniu w murach akademii i kontynuowaniu nauki – przede wszystkim na własną rękę – jak również zaangażować się w działalność uczelni.
W ciągu pierwszych sześciu lat, czas jaki adepci mogą przebywać poza murami szkoły jest znacznie ograniczony i związany głównie z odwiedzinami najbliższych. Później zasady te ulegają istotnemu rozluźnieniu i uczniowie sami decydują o częstotliwości pobytu w akademii. Większość wybiera jej mury, ale niektórzy wolą pomieszkiwać w Hernau, pobliskim mieście będącym jednym z sześciu klejnotów Korony Południa – Caertii – stolicy Republiki. To przede wszystkim efekt podziału części mieszkalnej akademii na dwie strefy: męską i żeńską. Jak łatwo można się domyślić, jest to wyraźnie nie w smak dojrzewającej młodzieży, a tym bardziej dorosłym już uczniom.
***

Szkoła wzniesiona na jedynym w okolicy, niewielkim wzgórzu, górowała nad horyzontem, będąc znacznie oddaloną od wszelkich ośrodków mieszkalnych – do najbliższej wsi było ponad pięć staj. Stąd też oczom każdego, kto postanowił na chwilę opuścić ściany akademii, ukazywał się niesamowity w tej części Republiki widok. Na wschodzie, aż do samego widnokręgu, ciągnęły się równiny szczelnie pokryte liściastą czupryną. Olbrzymia puszcza urzekała obserwatora swoim pięknem, równocześnie napawając pokorą, względem dzikiej, wciąż nieokiełznanej przyrody. W stronę lasu prowadziła jedynie wąska, rzadko uczęszczana dróżka, która znikała wśród cieni potężnych dębów, stojących na straży Veil Dair – największego kompleksu leśnego w Republice.
Deiren słysząc przeraźliwy dźwięk trąbki, w mgnieniu oka wybudził się z drzemki i w kilku niezgrabnych, acz gorączkowych ruchach, zerwał na równe nogi. W odpowiedzi na swoją desperacką próbę powrotu do rzeczywistości usłyszał jedynie tłumiony śmiech.
- Do jasnej cholery! Evia, zwariowałaś? Sama najlepiej wiesz dlaczego dziś w nocy się nie wyspałem.
- Oj, wypraszam sobie mój drogi. – Na twarzy brunetki pojawił się figlarny uśmiech. – To ty nie pozwoliłeś mi zmrużyć oka! Poza tym, ostatnie dwie godziny świetnie nadawały się do spania. Ja skorzystałam i nie żałuję.
- Potrzebuję spokoju żeby zasnąć. Dokładnie takiego jaki panował tutaj zanim postanowiłaś, specjalnie dla mnie, wyczarować dźwięk trąbki.
- I to nie byle jaki dźwięk. – Evia wstała i podeszła do adepta, a ten objął ją ramieniem. – Takie fanfary grywa się na dworach arystokratycznych!
- Na pobudkę?
- Nie, a dlaczego pytasz?
W odpowiedzi Deiren wymownie pokręcił głową, następnie kierując wzrok na wąską dróżkę, gdzie w oddali – zaraz za lasem – pojawiła się samotna postać. Wolnym, bardzo wolnym krokiem, dźwigając na plecach jakieś torby, zbliżała się do skrzyżowania dróg w pobliżu akademii.
- Musimy wyruszyć w podróż, kiedy już zdamy egzaminy. Mam serdecznie dosyć tkwienia w jednym miejscu. Ile to już? Dwanaście lat? – retorycznie zapytała brunetka.
- To nie najlepszy czas na podróżowanie. Przez ostatni miesiąc prawie codziennie na północ ciągnęli ludzie, konie i wozy. Szykuje się wojna, jak dziesięć lat temu.
- Przesadzasz. Tłumią bunt jaki wybuchł niedawno na Równinach.
- Mamy pretekst do wojny. A przede wszystkim możliwość zgromadzenia przy granicy sporych sił, bez wzbudzenia większego niepokoju Królestw.
- Nie zaatakujemy bez wypowiedzenia wojny, a tym bardziej bez zgody parlamentu. – Dziewczyna obstawała przy swoim.
- A kto powiedział, że delegaci nie zagłosują? Zrobią to wtedy, gdy wszystko będzie gotowe. Czasy w których Zgromadzenie faktycznie kontrolowało Radę już dawno minęły.
Zanim Evia zdążyła cokolwiek odpowiedzieć zza rogu muru wyłonił się Teiden. Jak zwykle szeroko uśmiechnięty, najwyraźniej nic nie robił sobie z tego, że właśnie przeszkodził dwójce przyjaciół.
- No, gołąbeczki. Dosyć tych pieszczot, zajęcia czekają.
- Czy ty zawsze musisz pojawiać się tam, gdzie nikt cię nie chce?
- Pozwól, że odpowiem, zanim z satysfakcją pokiwa głową. – Deiren powitał adepta z o wiele większym entuzjazmem. – Musi.
- Skoro już wszystko sobie wyjaśniliśmy. – Blondyn złośliwie puścił oko do Evii. – To możemy się zbierać. Nie zostało wiele czasu do dopracowania naszego zaklęcia, a profesor Hevler nie lubi czekać.
***
Zazwyczaj zajęcia dla pojedynczych grup prowadzone były w niewielkich salach mogących pomieścić do trzydziestu adeptów. Ze względu jednak na specyfikę zaklęcia jakie opracowała grupa Deirena, magiczne warsztaty odbywały się pod gołym niebem, w niewielkim ogrodzie, znajdującym się na obrzeżach akademii. Droga do niego prowadziła przez wąskie alejki uczelni, które wraz ze zbliżającym się zachodem słońca – równoznacznym z zakończeniem zajęć – zaczynały tętnić życiem. Trójka przyjaciół z trudem przedzierała się przez grupy adeptów i adeptek okupujące uliczki. Znajomi witali ich szerokimi uśmiechami zapraszając do wspólnej zabawy i sugestywnie wskazując na wystające zza pazuch szyjki butelek – w skrzących się oczach ciężko było dostrzec zrozumienie dla odmowy. Dla równowagi, obcy nie zwracali większej uwagi na przepychających się, co było równoznaczne z ciągłym torowaniem sobie drogi i założeniem na twarz maski zrozumienia dla niedoli tych zmuszonych wciąż ustępować miejsca. Nagrzane powietrze prawie całkowicie przesiąkło zapachem potu, a znajdujące się w nim ilości tlenu – dla kogoś kto wszedłby tu z zewnątrz – wydałyby się śladowe.
Wybuchające co rusz salwy śmiechu, przerywane krzykiem toczących się awantur, które po chwili ginęły w szumie dziesiątek gorączkowych rozmów – to wszystko dawało do zrozumienia, że zaczyna się tak długo wyczekiwane lato.
Po kilkunastu minutach szybkiego marszu, oczom trójki adeptów ukazał się ogród w którym mieli po raz kolejny spróbować realizacji swojego zaklęcia. Zielony skwer był najbardziej wysuniętym na zachód punktem kompleksu akademii. Od marmurowego gmachu Arcymaga i Rady Akademii, a także biegnących dookoła kamiennych uliczek oddzielała go wysoka na ponad dwa metry, ściana idealnie przystrzyżonego żywopłotu, przyjmująca kształt podkowy, której ramiona otwierały się na skalny brzeg wzgórza.
Deiren pierwszy przekroczył kamienny portal będący wejściem do ogrodu, a zarazem jedyną luką w jego zielonych murach. W tym samym momencie wszystkie słyszane przed chwilą dźwięki ucichły, a ich miejsce zajęła cisza szumiących liści i nieśmiałego śpiewu ptaków. Profesor Hevler stał na przeciwległym skraju ogrodu, wpatrując się w opadające coraz niżej i przyjmujące krwistą barwę słońce. To właśnie on zajmował się ogrodem, gdzie spędzał praktycznie całe dnie. Było to niewątpliwie jednym z powodów dla których, w organizowanych przez uczniów nieoficjalnych plebiscytach – "Ogrodnik" zajmował pierwsze miejsce pod względem dziwaczności, zostawiając konkurencję daleko w tyle.
- Mieliście być tu dziesięć minut temu. – Ton głosu maga był zawsze ten sam – zupełnie pozbawiony emocji, ale równocześnie mimowolnie przykuwający uwagę.
Evia chciała coś odpowiedzieć, ale w tym momencie Teiden złapał ją za ramię i w odpowiedzi na pytające spojrzenie, z właściwą sobie błazeńską miną przecząco pokiwał głową.
- Hefer i Milia już są. - Ogrodnik odwrócił się i skupił wzrok na trójce nowych gości. - Myślę więc, że możemy zaczynać.
Hevler wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat. Jego twarz pokryta była popielatym, siwiejącym zarostem, którego niewątpliwie najistotniejszą częścią była sięgająca do klatki piersiowej broda, wyraźnie kontrastująca ze sporą łysiną. Ubiorem mag także wyróżniał się spośród profesorskiego grona – zamiast białych, przyozdabianych tog, preferował coś, co chłopu z okolicznej wsi przypominałoby podarty worek na ziarno, zszyty z drugim – nie mniej dziurawym.
Zgodnie ze słowami Ogrodnika, pozostała dwójka, która brała udział w rzucaniu zaklęcia była już na miejscu: drobnej budowy blondynka ubrana – całkiem wyzywająco jak na standardy akademii – w krótką spódniczkę i przewiewną, wiele odsłaniającą lnianą bluzkę oraz ostentacyjnie ignorujący ją brunet o świdrującym spojrzeniu. O perypetiach tej pary słyszała już co najmniej połowa akademii.
Cała piątka znała się dobrze od kilku lat i gdy Hefer wpadł na pomysł zaklęcia mającego być ukoronowaniem dwunastu lat nauki, potrzebni do jego wykonania adepci znaleźli się natychmiast. Plan był szalenie ambitny, bo zawierał w sobie coś, co udaje się tylko nielicznym, niezwykle uzdolnionym magom – wywołanie magicznej, stałej zmiany w rzeczywistości.
Na jednych z pierwszych zajęć, uczniowie akademii dowiadują się, że magia posiada jedną nieprzekraczalną granicę – prawa przyrody. W istocie okazuje się ona sposobem naginania tych praw za pomocą emocji i myśli. Mag może sprawić, że woda zamarznie, nie może jednak sprawić by lód zaczął parzyć – to najpopularniejszy przykład ilustracji tej tezy jaki adepci znajdują w książkach.
Hefer ze względu na swoją buntowniczą naturę niejednokrotnie próbował ów regułę zanegować czy w jakiś sposób obejść - bez rezultatu. Odsunąwszy kolejne eksperymenty w przyszłość, adept postanowił, że skupi się na drugiej fundamentalnej zasadzie używania magii. Ta z kolei, jak przedstawiała książkowa wiedza, opierała się na najzwyczajniejszej w świecie wymianie energii w przyrodzie. Osoba rzucająca zaklęcie jednocześnie stawała się katalizatorem otaczającej ją magicznej energii, której swoimi myślami nadawała formę. Nieprzerwane, a nawet długotrwałe korzystanie z piątego żywiołu było niemożliwe ze względu na nadmiernie obciążenie organizmu czarującego. Stąd też powszechnie przyjmowano, że mag nie jest w stanie doprowadzić do jakiejkolwiek stałej zmiany w zachodzących w przyrodzie procesach – magiczny płomień nie różni się niczym od tego, do którego wywołania potrzebne są hubka i krzesiwo – bez stałego dopływu energii każdy z nich zgaśnie.
Istniał jednak dozwolony w murach szkoły sposób, który przynajmniej w niektórych przypadkach pozornie pozwalał na ingerencję w zachodzące w przyrodzie naturalne przepływy sił. Cała sztuka polegała na sformułowaniu zaklęcia, które ustanawiało stałe połączenie pomiędzy magiem, a wybranym obiektem czy też zjawiskiem. Najistotniejsze w takim przypadku było pomyślenie procesu, wymagającego jak najmniej energii do jego podtrzymywania, tak by rzucający w zasadzie nie odczuwał żadnego wysiłku przez dowolnie wybrany okres, równocześnie nieprzerwanie odgrywając rolę katalizatora.
Zagadnienie to szeroko opisane w naukowych publikacjach z zakresu magii, było w rzeczywistości zaklęciem rzadko spotykanym, wymagającym od rzucającego olbrzymiej wiedzy, wyćwiczonego umysłu i niesamowicie wytrzymałego organizmu.
Hefer przewidując trudności w ułożeniu i podtrzymaniu takiego zaklęcia, a równocześnie wciąż chcąc wyrwać się poza tezy opisywane w książkach, postanowił, że nie zrobi tego sam. Grupowe używanie magii było jednak nie mniej wymagające i problem wytrzymałości organizmu zastąpił teraz problem skutecznego współdziałania.
Cała piątka krzyżując nogi usadowiła się wokół marmurowego postumentu. Dobiegły końca rozmowy i jakiekolwiek inne próby wzajemnej komunikacji, każdy koncentrował się wyłącznie na sobie, na swoich myślach, które należało odepchnąć jak najdalej. Hevler oddalony o kilkanaście kroków opierał się o – stanowiący serce ogrodu – olbrzymi dąb i ze spokojem przyglądał poczynaniom adeptów.
- Teiden, woda. – Przerwał milczenie Hefer.
Nad postumentem o kształcie kwadratu zawirowało powietrze i pojawił się blisko dwumetrowy słup wody, stanowiący jego idealne przedłużenie, jakby zamknięty w naczyniu o niewidocznych ściankach.
- Evia, pomóż utrzymać zaklęcie. – Padła kolejna komenda.
Wodny prostopadłościan nagle zadrżał – kilka kropel spadło na wysuszoną trawę – by po chwili znów całkiem znieruchomieć.
- Dieren, rzeźb.
Zaczynał się najdłuższy i najtrudniejszy etap tej fazy czaru. Deiren spojrzał na unoszącą się wodę. W myślach zobaczył efekt końcowy, po to by następnie skoncentrować się na szczegółach. Żeby przenieść wizję do rzeczywistości potrzebował już tylko odpowiednich emocji. Zwrócił myśli ku wyobrażeniu ceremonii zaprzysiężenia, usłyszał głos Arcymaga wywołujący jego imię. To wystarczyło by ogarnęła go determinacja, a zarazem spokój i pewność działania.
Woda u styku z marmurem zadrżała, a setki kropel zaczęły odłączać się od słupa i zraszać trawę wokoło. Wraz z upływem kolejnych sekund, unosząca się woda powoli przyjmowała oczywiste dla ludzkiego oka kształty.
Oczom Ogrodnika ukazały się mocno osadzone na postumencie, szeroko rozstawione nieobute stopy. Nie minęła chwila, nim mógł podziwiać muskularne łydki rzeźbionej postaci.
- Milia, utrzymuj rzeźbę! – Wydał następne polecenie Hefer.
W ciągu następnych minut słup wody stawał się coraz pełniejszym przedstawieniem człowieka. Potężne uda owinięte skąpą przepaską na wysokości krocza, płaski brzuch, szeroka klatka piersiowa, wzniesione w górę umięśnione ramiona i skierowana w stronę nieba, naznaczona licznymi zmarszczkami twarz – to właśnie można było zobaczyć po blisko pół godzinie pracy piątki adeptów. Ostatnim akordem dzieła był promień łączący obie dłonie rzeźbionej postaci.
Deiren ciężko wzdychając wyłożył się na trawie. Wiedział, że zrobił prawie wszystko co do niego należało, zdecydowanie lepiej niż poprzednim razem. Następnym etapem było zamrożenie wodnej rzeźby, czego zgodnie z planem podjął się Hefer, również wykonując swoją część zaklęcia bezbłędnie.
Cała piątka była mocno wyczerpana, co udowadniały szybkie oddechy i spocone czoła. Teraz wystarczyło rzucić zaklęcie utrzymujące temperaturę lodu i podzielić się energią niezbędną do podtrzymywania posągu. Nie było to łatwe zadanie, jednak należało prawie zupełnie do Hefera, który najmniej zmęczony poprzednim etapem musiał ułożyć w myślach czar będący gwarantem trwałości lodowej rzeźby. Pozostała czwórka miała na komendę adepta pomyśleć zaklęcie trwale oddające część ich własnej energii, tak by powstrzymać topnienie lodu.
Polecenie przyjaciela dotarło do wyczerpanego Deirena ze znacznym opóźnieniem i nim zdążył zareagować właściwą myślą, w ogrodzie rozpętało się prawdziwe piekło.
Poczuł, że jest przeraźliwie zimno i zerwał się na równe nogi w odruchu ucieczki, od której powstrzymał go widok krwawiącej z oczu i nosa, wstrząsanej drgawkami Evii. Nim jednak zdążył ruszyć w jej stronę, niewidzialna siła porwała go i z olbrzymim impetem rzuciła w przeciwległą stronę ogrodu. Uderzywszy w pień jabłoni, Deiren stracił przytomność, bezwładnie opadając pod drzewem.
Wokół zaległa zupełna cisza, którą przerwały dopiero dochodzące z innych części akademii huki eksplozji i towarzyszące im jęki bólu i przerażenia.
Oczom każdego kto teraz wszedłby do ogrodu, ukazałby się makabryczny widok – lodowa rzeźba pierwszego człowieka korzystającego z magii, otoczona zakrwawionymi i oblodzonymi zwłokami czwórki adeptów.
To lato miało być zupełnie inne niż poprzednie.

[ Dodano: 2016-06-13, 23:02 ]
Wygląda na to, że do zamieszczenia fragmentu II rozdziału ktoś musi przerwać mój monolog :P

Anonymous - 2016-06-14, 08:14

Pozwól, że przerwie go moja skromna osoba~~

Pierwsze co mi przychodzi na myśl to to, że umiesz budować zdania wielokrotnie złożone. Wiem, dziwny komplement, ale to pierwsze co mi się w oczy rzuciło. :głupek:

K4mil - 2016-06-14, 22:47

impala1967 napisał/a:
Pozwól, że przerwie go moja skromna osoba~~

Pierwsze co mi przychodzi na myśl to to, że umiesz budować zdania wielokrotnie złożone. Wiem, dziwny komplement, ale to pierwsze co mi się w oczy rzuciło. :głupek:


Lepszy rydz niż nic ;P

Wrzucam resztę:

Rozdział II
Dochodzące z mgły rżenie koni i ludzkie głosy, mogły wydawać się strzegącym bramy strażnikom upiorną ułudą, echem stoczonej dwa dni temu bitwy w dolnie. Minione wydarzenia sprawiły, że morale żołnierzy bliskie były zupełnej panice, a wypatrywanie wyłaniających się z mgły zjaw, nie zdawało się ani trochę niedorzeczne. Po kilku minutach nerwowej niepewności, oczom gwardzistów ukazał się pierwszy jeździec dzierżący proporzec Królestwa Ivirii – okręt na wzburzonym morzu. Okute w najwyższej jakości metal postacie, przesuwały się jedna za drugą, a niekończący się kondukt niknął w zamglonym powietrzu.
Prowadzący orszak rycerz, odłączył się od reszty i kłusem zbliżył do bramy.
- Poselstwo pięciu Królestw, prosi o przyjęcie i zapewnienie poszanowania przez Republikę Zwyczaju Gości! – Basowy głos mężczyzny zahuczał w wilgotnym, porannym powietrzu.
Stojący na murze, najbliżej bramy, strażnik odpowiedział na wezwanie niepewnym głosem:
- Eee, Panie… My tu tylko pilnujo i jasno powiedziano nam, żeby nikogo nie wypuscać, a już na pewno nie bandytów z, ten tego, eee… z Północy.
- Tywus, kretynie, jesteś od tego żeby pilnować, a nie dyskutować! Rusz dupę i przekaż setnikowi co powiedział pose… pan rycerz! – Zareagował drugi z wartowników zanim stojący pod bramą mężczyzna zdążył odpowiedzieć. – Pieprzone znajomości. Niedługo zaczną przyjmować do Gwardii kobiety – zamruczał pod nosem.
Zgodnie z poleceniem kompana Tywus, trochę przerażony obrotem spraw, biegiem udał się w stronę przylegających do zamku koszar. Najwyraźniej jego poszukiwania okazały się owocne, bo po blisko kwadransie w kierunku bramy ruszyła niewielka grupa zbrojnych.
Spośród żołnierzy wyłonił się rosły blondyn z kilkudniowym zarostem, który jako jedyny nie był w pełnym rynsztunku bojowym. Płócienne, czarne spodnie, niedbale narzucona, niepełna kolczuga i zawieszona na temblaku ręka – to wszystko kontrastowało z jego niewzruszonym wyrazem twarzy, o ostrych rysach.
- Jestem Enmenkar Veris, syn Przewodniczącego Rady Najwyższej Ermona Verisa i dowódca regimentu Fariańskiego. – W tym momencie głos mężczyzny nieznacznie zadrżał. – Zapraszam was do środka i pod karą infamii zapewniam o poszanowaniu Zwyczaju Gości przez Republikę.
- W imieniu Ivirii, Leden, Aldoru, Henmaru i Certii dziękuję za zaproszenie i również zobowiązuję się do poszanowania Zwyczaju Gości.
Za rycerzem podążyli żołnierze, dyplomaci, magowie i wszelkiego rodzaju dostojnicy. Każde poselstwo od pozostałych wyraźnie wyróżniał sztandar niesiony na czele pochodu. Po zakutych w stal Ivirczykach, z mgły wyłonili się lżej opancerzeni rycerze Leden, nad którymi powiewała chorągiew przedstawiająca wilka. Tak jak w przypadku poprzedników, żołnierze po chwili ustąpili miejsca szlachcie, wśród której otoczony szczelną eskortą wyróżniał się młody władca królestwa. Następni byli Aldorczycy – w większości ubrani w ciemne togi i skórzane napierśniki kapłani, których symbolem był człowiek wznoszący modły do Bóstwa. Z całą resztą najbardziej kontrastowali potężnie zbudowani, skąpo odziani mieszkańcy Henmaru, dumnie dzierżący sztandar przedstawiający czarne kowadło na białym tle. Ostatni, w przeważającej części piesi, lekko opancerzeni i dzierżący kusze Certyjczycy wyróżniali się przede wszystkim grupą skąpo odzianych kobiet, prowadzonych na samym końcu pochodu.
Tylko niewielka część z blisko dwustu osób udała się w stronę opartego na skalnym zboczu zamku, gdzie miały rozpocząć się rozmowy. Reszta pod zbrojną eskortą została skierowana do części mieszkalnej fortecy lub pustych budynków koszar.
***
- Z niekłamaną przyjemnością przychodzi mi was powitać – królów Ivirii, Leden, Henmaru i Aldoru. Wierzę, że mimo braku waszego przyjaciela z Certii, zdołamy dojść dzisiaj do porozumienia, którego tak bardzo w tych okolicznościach wszyscy potrzebujemy. – Donośny głos Przewodniczącego Rady Najwyższej rozległ się w olbrzymiej, kamiennej komnacie.
- Nie ma się czym martwić. Na znak swojej dobrej woli Akris wysłał wam w darze swoje najlepsze dziwki. Sam się zastanawiam, dlaczego mnie nie było stać na taki dyplomatyczny kunszt – prychnął Melwert, młody król Leden.
- Mój pan, nie był w stanie zjawić się na negocjacjach, więc postanowił zadbać o to, by wszyscy inni obecni spędzili ten czas w jak najlepszej atmosferze. Ponadto posiadam wszelkie pełnomocnictwa związane z podpisywaniem traktatów. – Zaprotestował drobnej postury mężczyzna, wwiercając się swoimi świdrującymi oczyma w oponenta.
- Twój pan nie jest w stanie zjawić się nawet na wojnie, nie zwróciłby większej uwagi na koniec świata. Byleby tylko burdel i kurwy były pod ręką!
Posiadający wszelkie pełnomocnictwa już otwierał usta, by wykazać, że Melwert w sposób oczywisty mija się z prawdą, ale nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, głos zabrał najstarszy z czwórki władców Północy, Doromis z Aldoru:
- Własne sprawy załatwiać będziemy później. Teraz jesteśmy tutaj jednym gościem i mówimy jednym głosem.
Wszyscy obecni, blisko dwadzieścia osób, zajęli miejsca przy dębowym stole obejmującym swoją powierzchnią znaczą część sali. Skierowane na północny wschód trzy olbrzymie koliste okna nie były w stanie rozproszyć panującego wewnątrz półmroku, stąd koniecznym okazało się rozpalenie żyrandoli i kilku lichtarzy. Wkrótce miejsce zapachu pieczonego mięsa i ziołowych przypraw sprowadzanych z najdalszych zakątków Republiki, zastąpiła woń parafiny.
Po wymianie wielu, mniej lub bardziej, pozornych uprzejmości, w atmosferze mocno zakrapianej alkoholem uczty, rozpoczęły się coraz bardziej żywiołowe wymiany zdań, po chwili przeistaczając wręcz w awanturę pomiędzy przeciwległymi krańcami stołu.
- Dosyć tych bzdur! – Magicznie wzmocniony głos Pierwszego Arcymaga sprawił, że w sali znowu zapadła cisza. – Doskonale znacie powód przez który wszyscy tutaj siedzimy. Czas najwyższy byście nam wyjaśnili, co tam się stało.
Wyrazy twarzy czwórki królów, ambasadora Certii, Najwyższego Arcykapłana i pozostałych dostojników wyrażały szczere zdumienie.
- Interesujące. Myślałem, że to ty powiesz nam co się wydarzyło Vengerd. – Arcykapłan skrzyżował dłonie i ze spokojem skierował swoje spojrzenie w stronę maga.
- Wprowadzić go. – Ermon zwrócił się do trójki gwardzistów stojących obok kolumnady przy wejściu. – Enmenkarze, dopilnuj żeby wszystko przebiegło bezpiecznie. Niech zjawi się tu także, ta dwójka która go pojmała.
- Tak panie.
Syn przewodniczącego razem z gwardzistami opuścili komnatę, by już po chwili wrócić. Oprócz nich, w środku zjawił się zakuty w łańcuchy i eskortowany przez dwójkę magów mężczyzna. Pod zupełnie siwymi, ale wciąż gęstymi włosami rysowało się naznaczone zmarszczkami i bliznami czoło. Puste, szare oczy uważnie analizowały każdy zaobserwowany szczegół – począwszy od pomieszczenia i jego wystroju, a skończywszy na obecnych. Choć wyraźnie wyczerpany, mag stawiał pewne kroki, ani na chwilę nie zginając karku, co w połączeniu z jego sporą posturą, nawet teraz mogło napawać zebranych niepokojem.
- Zgodnie z życzeniem Panie Przewodniczący – odezwała się ubrana w opięty kostium blondynka, po czym lekko skłoniła. – Razem z Ceadem upewniliśmy się, że obecnie nie stanowi zagrożenia.
Stojący obok mężczyzna z kamiennym wyrazem twarzy, kiwnął głową na potwierdzenie słów towarzyszki.
- Co to za przedstawienie? – Władca Aldoru, choć najstarszy, wyraźnie tracił cierpliwość.
- Zapytaj Ivirczyka.
Siedzący dotąd w milczeniu Verner, król Ivirii, wstał z krzesła i odwróciwszy się plecami do zebranych, wolnym krokiem podszedł do jednego z wielkich okien.
- To prawda. Widziałem już wcześniej tego maga. Zgłosił się na ochotnika do mojej armii.
- Ciekawe macie więc zwyczaje na północy, skoro magowi, który ni stąd ni z owąd zgłasza się na ochotnika, przydzielacie zbrojną eskortę i najlepszy w okolicy pola bitwy punkt obserwacyjny – wtrącił spokojnym głosem nikłej postury mężczyzna, dotąd bawiący się swoim amuletem w kształcie smoka.
Ziv, szef wywiadu Republiki sprawiał wrażenie przede wszystkim kogoś, kto właśnie marnuje swój cenny czas i ani trochę mu to nie odpowiada. Ponoć zresztą zawsze sprawiał takie wrażenie.
- No to właśnie wyjaśniło się dlaczego tak bardzo nalegałeś na to, by tylko twoi żołnierze obstawili tę kupę gruzu na wzgórzu. – Melwert był o wiele bardziej poirytowany niż wtedy, gdy po raz pierwszy zabierał glos. – Najwyższy czas by wyjaśniło się co tam robili. Nie rżnij głupa Verner.
W komnacie zaległa cisza – milczenie akceptowane tylko przez tego, który powinien niezwłocznie je przerwać, lecz tego nie robi. W momencie w którym wydawało się, że władca Leden lada chwila ponowi swoją prośbę, w rozgrzanym płonącymi świecami powietrzu rozległ się pozbawiony emocji głos:
- On nie odpowie wam na to pytanie, bo zwyczajnie nie wie. – Nowoprzybyły gość postanowił bezceremonialnie włączyć się do dyskusji.
Wydawało się, że po słowach maga zapadnie tak samo długie milczenie jak wcześniej, tym razem spowodowane niedowierzaniem, że więzień śmiał zabrać głos nieproszony. Nim jednak ktokolwiek zdążył zaprotestować przeciw jawnemu pogwałceniu dobrych obyczajów, krótko i rzeczowo odezwał się Ziv:
- Skoro już zacząłeś, mów co masz nam do powiedzenia. Zaoszczędzisz wielu osobom ciężkiej pracy.
- Ciężkie są przede wszystkim dowcipy szpiegów. – Po krótkiej pauzie i niezbyt udanej próbie poprawienia ułożenia dłoni w kajdanach, mag kontynuował. – Cała ta wasza uroczysta szopka jest zwyczajnie bezcelowa. Nie działałem w porozumieniu z żadnym z czcigodnych panów, którzy zasiadają przy tym stole, co zresztą za chwilę powinno stać się dla wszystkich jasne. Będąc jednak uczciwym – król Ivirii w zamian za przysługę pozwolił mi wraz z przydzieloną eskortą zająć Gos Etis – Wzgórze Barda, nie mając pojęcia dlaczego o to proszę, ot, taka była nasza umowa. Najbardziej palącą jednak niewiadomą jest to, co stało się podczas bitwy i za co biorę pełną odpowiedzialność. Nie, moim celem nie był masowy mord, który można nazwać, nie zachowując przyzwoitości, skutkiem ubocznym całego przedsięwzięcia. Do jego realizacji potrzebowałem olbrzymich ilości energii, której to wasi magowie dostarczyli mi podczas bitwy wystarczająco dużo. Gos Etis było natomiast najlepszym miejscem żeby zrobić z niej użytek.
Słuchacze sprawiali wrażenie coraz bardziej zirytowanych sposobem narracji więźnia, ale nikt nie chciał, lub może nie śmiał mu przerywać.
- Nie macie pojęcia czym jest magia. Wiecie tylko jak działa i jak z niej korzystać. Wasze umiejętności to umiejętności dziecka, które w przypływie złości, siłą woli kiedyś rozbiło talerz, a teraz robi to samo, ale już wtedy kiedy tego chce. Magia jest narzędziem o wiele potężniejszym. Narzędziem które pozwala na więcej niż realizację waszych zachcianek, pozwala robić, to czego w setkach tomów jej odmawiacie - kreować rzeczywistość. Każdy kto to zrozumie, będzie dysponował mocą, jaką przypisuje się bogom... Tak więc jako bóg, postanowiłem, że dla dobra tego świata, magia musi zniknąć.
Słowa maga, zwłaszcza te ostatnie, spowodowały, że wśród zebranych zapanowała zupełna konsternacja. Ktoś nerwowo się roześmiał, ktoś inny głośno westchnął, ktoś szepnął coś półgłosem, ale przez dłuższą chwilę nikt nie potrafił przerwać dojmującej ciszy jaka ponownie zagościła w sali.
Vividh z niedowierzaniem spojrzała na stojącego obok Ceada, lecz ten w odpowiedzi jedynie głośno przełknął ślinę.
- Dosyć tego cyrku! - Rozległ się basowy głos Therola, władcy Henmaru. - Miejscem dla obłąkanych jest cela, a nie sala obrad królów. Wyprowadźcie stąd samozwańczego boga i zajmijmy się wreszcie tym co naprawdę ważne.
- Nie wiem kim jesteś, ale oprócz tego, że bluźnisz, zwyczajnie kłamiesz. Magia jest wokół nas, każdy doskonale to wyczuwa. - Zwrócił się do więźnia Najwyższy Arcykapłan, równocześnie uspokajając gestem rosłego Henmarczyka.
- Jestem Ethviel et Nessen i zrozumiem jeśli mości panom niewiele to mówi. - W reakcji na słowa maga kilkoro z obecnych zmarszczyło brwi, jakby próbując sobie coś przypomnieć. - Mając więc już za sobą formalności i wracając do magii - bo przecież wszyscy jesteśmy tutaj przez nią, czyż nie? - to, że wciąż możecie nazywać się magami zawdzięczacie tej dwójce, która stoi obok mnie. - Wskazał na Vividh i Ceada nie odrywając jednak wzroku od stołu obrad.
- Zawdzięczacie jej także kilka tysięcy ofiar więcej. Przerwanie inkantacji tak potężnego zaklęcia nie mogło skończyć się dobrze. Jednak zważając na jego naturę, ci wszyscy ludzie zginęli tylko po to, byście mogli cieszyć się zanikającą magiczną energią przez następne kilka, może kilkanaście miesięcy, krótko mówiąc - na próżno. Każdy z was magów, dwa dni temu czuł jak otaczająca go moc gaśnie, by po jakimś czasie powrócić z niesamowitą siłą i ponownie zacząć zanikać, ale tym razem o wiele wolniej.
- Wielebny, czy to co mówi ten szaleniec to prawda? - zapytał Doromis kierując zmęczone spojrzenie w stronę Najwyższego Arcykapłana.
- Taka musi być wola Bóstwa. Przez wzgląd na nasze grzechy, poddaje nas próbie, którą...
- Jaka kurwa próba?! Jakie grzechy?! Stary dziad oszalał, a wy najwyraźniej idziecie w jego ślady. - Król Leden ponownie przypomniał o swoim niewyparzonym języku.
- Uspokój się Melwert. Może i brzmi to absurdalnie, ale musimy...
- No chyba cię kurw...
Wilk z Leden, ze względu na rzucone przez jednego z Arcykapłanów - .... zaklęcie, nie był w stanie dokończyć odpowiedzi przeznaczonej dla Vernera, który w międzyczasie ponownie znalazł się przy stole. Zauważywszy, że mimo ruchu ust, nie wydobywają się z nich żadne dźwięki, Melwert z furią zerwał się z krzesła i zaczął wygrażać zebranym pięścią, a po chwili walić nią w stół. Spokój zaprowadził nie kto inny jak sędziwy władca Aldoru, pokazując rozszalałemu królowi drzwi wyjściowe i grożąc wysuniętym z pochwy do połowy ostrzem. Wyglądało na to, że dla młodego piastuna tronu Leden, faktyczny udział w obradach dobiegł końca. Zająwszy miejsce siedzące, skrzyżował ręce na piersi i obrzucił zebranych nienawistnym spojrzeniem

maat_ - 2016-06-18, 09:43

Pierwszy rozdział
Bardzo dobrze się czyta, gratuluję lekkości pióra. Mam nadzieję, ze nie urażę Cię kilkoma uwagami.
1. Opis bitwy dynamiczny, ciekawie zawiązany. Wielką zaletą jest nie ukierunkowanie sympatii czytającego, na którąś ze stron. kiepsko czyta się rzeczy, o których wiemy od pierwszego zdania że lubimy tych z lewej a nie lubimy tych z prawej. Kilka uwag. Większość armii ma umundurowanie w konkretnym kolorze, jakiś herbarz. Ułatwia to opisywanie kto kogo, czym i jak dziabnął. Możesz używać wtedy nie tylko imion, szarży, przynależności narodowej i rodzaju żołnierza (piechota, konny itd) ale również np jak białoczerwony, czy orły (tak byśmy określili jeszcze żołnierza rzeczpospolitej). Druga rzecz uwaga dotycząca zabicia konia. Jeździłam konno 16 lat, miałam 4 konie, niestety byłam świadkiem bolesnych wypadków tych zwierząt. Ranny koń wydaje z siebie przeraźliwy kwik, niezwykle charakterystyczny dźwięk, którego nie da się pomylić z niczym innym. jeśli raz go usłyszysz, nie dość, że go nie zapomnisz to będzie Ci się śnił po nocach. Dlatego doradzam zmianę opisu śmierci konia z rżenia na kwik. Trzecia rzecz to nie uwzględnienie albo małe uwypuklenie smrodu unoszącego się nad polem bitwy oraz wycia rannych. Gdy czyta się wspomnienia żołnierzy szczególnie z okresu powiedzmy do końca XIX wieku to największą różnicą między filmową estetyką bitwy a realnym światem jest to że ludzie nie umierają natychmiast, lecz wyją i męczą się, konie tłuką nogami i biegają oszalałe tratując wszystko na swej drodze, rozprute brzuchy śmierdzą niewyobrażalnie, a do tego dołączają się zabrudzone spodnie walczących.
2. Akademia magów
Trochę dziwi mnie krótki czas nauki na maga - zaledwie 12 lat. To zaledwie nasza podstawówka , gimnazjum i liceum. Zwykły magister uczy się 17 lub 18 lat. Myślę, ze dwanaście przy założeniu rozpoczęcia nauki w wieku 6-7 lat (pisałeś, ze na dziedzińcu podczas 12 czyli przerwy południowej) to kończą 19latkowie. Powiem szczerze, ze wydaje się to mało.
Kolejny problem to (mimo, ze czytałam 2 razy) słabe wyodrębnienie drugiego i trzeciego etapu edukacji. Pierwszy i czwarty są jasny .
I teraz mamy problem. Napisałeś, ze po drugim etapie czyli po 6 latach nauki student mógł zadecydować czy chce pozostać w murach akademii czy mieszkać w mieście. Nie wydaje mi się by było możliwe by 13letnie dzieci mogły decydować czy mogą mieszkać w mieście. (7 lat rozpoczęcie nauki plis 6 lat). Napisałeś, ze wynikało to z podziału na szkołę żeńską i męską. Myślę, ze żaden rodzic 13 latki nie wyraziłby zgody na jej pomieszkiwanie gdzieś kątem do tego z chłopakiem.
4. Nie bardzo rozumiem dlaczego w skład grupy tworzącej zaklęcie zaliczeniowe jest mieszany. Nakreśliłeś wcześniej obraz niekoedukacyjnej szkoły. I coś mi nie pasuje liczbą osób rzucających zaklęcie na rzeźbę, doliczyłam się czterech osób, czy piąta osoba ma być mag ogrodnik? czy zwyczajnie czegoś niezrozumiałam?

Na razie to tyle czytam dalej. Jeszcze raz dla jasności: uważam, ze to bardzo dobry rozdział, czyta się świetnie

[ Dodano: 2016-06-18, 10:54 ]
jeszcze odnośnie długości nauczania, etap nauki ogólnej o świecie przypada na 7-10 trochę ciężko by przekazać w taki krótkim czasie trak małym dzieciom wiedzę o zasadach rządzących przyroda, i drugi "kłopot" to etap nauki rozumienia i panowania od swoimi emocjami przypada nam na okres dojrzewania i burzy hormonów - sam rozumiesz :D



[ Dodano: 2016-06-18, 13:37 ]
Rozdział drugi
"Prowadzący orszak rycerz, odłączył się od reszty i kłusem zbliżył do bramy"
Rycerz w pełnej zbroi płytowej nie używał kłusa, ciężkie konie (na ogól również w pancerzu) poruszają się właściwie dwoma chodami stęp i galop, w tym wypadku byłby to wolny galop przez nóżkę. Koń poruszający się kłusem okropnie trzęsie, przy dużym obciążeniu dochodzi do tzw. odbicia. Jest to "obicie grzbietu znajdującego się pod siodłem czy kulbaką, skutkuje to opuchlizną i uniemożliwia jazdę. (Konie pracujące: rycerskie, cowboyskie poruszają się stępem i galopem, nie ma szans by wbijały się w cwał i nie używają kłusów ze względu na budowę siodeł jak i obciążenie, natomiast konie pociągowe używają stępa i kłusa, w kłusie występuje największa siła ciągu w stosunku do zmęczenia zwierzęcia) Należy też unikać wszelkich cwałów, konie cwałują co najwyżej na torach wyścigowych. Sorrki, wyszedł mi wykład z hipiki

"niepełna kolczuga " - ? że sama koszulka bez kaptura?

" odezwała się ubrana w opięty kostium blondynka" - kostium dziwnie brzmi

" Nowoprzybyły gość postanowił bezceremonialnie" - więzień to raczej nie gość

"więzień śmiał zabrać głos nieproszony" - więźnia się nie prosi więźnia się przesłuchuje lub pyta

Ogólne wrażenie to brak ceremoniału, przybywają 4 królowie i jeden poseł, a tu wszyscy na Ty, brak tytulatury i okrągłych zdań razi, jeśli ktoś utrzymuje głowę na karku w królestwie autorytarnym musi być choć średniej klasy manipulantem i politykiem, za dużo tu kawy na ławę i jakiejś prostolinijności. Bardziej to jakaś wesoła zgraja rabusiów niż narada najważniejszych ludzi w 6 państwach do tego z magami i co gorsza kapłanami.
Pomysł dobry - zanikająca magia - ale mag nie dokończył zaklęcia a jest w stanie tak jasno określić ile to potrwa, może warto pomyśleć o przeszacowaniu czasu jaki magia będzie istnieć oraz wprowadzeniu jakiś efektów ubocznych, może okazać się iż część zjawisk, które do tej pory uważano za naturalne było jednak powiązane z istnieniem magii. Gdy zabraknie magii skutki mogą być bardziej fatalne niż tylko bezrobocie magów.

Z niecierpliwością czekam na resztę

[ Dodano: 2016-06-18, 17:54 ]
Tak mnie tknęło: jesli magia była jednym z 5 żywiołów to jej zanik musi mieć wpływ na pozostałe 4, Tak jak w naszym świecie 4 żywiołów nagły zanik jednego powiedzmy powietrza, miałby bezpośredni wpływ na zanik również ognia i być może również wody (jeśli powietrze będziemy rozumieć jako tlen).


Powered by phpBB modified by Przemo © 2003 phpBB Group